poniedziałek, 29 grudnia 2014

Słodko-gorzki 2014 rok

Końcówka roku tradycyjnie jest dla mnie czasem podsumowań i dokonywania planów na przyszłość. Wczoraj zaplanowaliśmy z Ł., co chcielibyśmy zrobić w 2015 roku, a także zastanowiliśmy się, co udało nam się osiągnąć w 2014. Z moich planów jeden zwłaszcza nie wypalił - nie wyleczyłam B&B, więc cel ten został przerzucony na kolejny rok. Dlatego właśnie słodko-gorzki 2014 rok. Zasadniczo nie mogę narzekać, gdyby nie ta borelioza, gdyby nie ta bartonella...

W ramach podsumowań - podliczyłam wydatki na leczenie (od jego początku)... To zatrważające dosyć. Same koszty zakupu leków, wizyt lekarskich i dojazdów na nie przekroczyły 20.000 zł. Do tego należy doliczyć około 3 tys. na badania diagnostyczne. Aż ciśnie się na usta - jak żyć?

Odnośnie tego, jak jest teraz - powiem krótko: nie jest źle. Tak sobie ostatnio pomyślałam, że naprawdę widzę poprawę. Jak zazwyczaj jej nie widziałam, bo nie za bardzo potrafię analizować swoje samopoczucie, tak tym razem czuję, że jest lepiej. Już dawno nie bolały mnie kolano-uda, mam jakby trochę więcej siły. Wiadomo - jeszcze trochę do ideału brakuje - dalej pojawiają się mroczki i dalej pobolewa mnie głowa. No ale, nie jest źle i miejmy nadzieję, że tak właśnie będzie. :) :) :)

Jeszcze czasem włącza mi się czarne myślenie. Na zasadzie - co będzie, jeśli umrę, nie chcę umierać. Włącza mi się strach, że zepsuje mi się rozrusznik, że nie chcę go mieć, że on mnie ogranicza...

Ale koniec już tego. Teraz czas na mój subiektywny przegląd roku w wersji fotograficznej. Nie mam zdjęć z listopada (nigdzie nie byłam, za dużo pracy) i grudnia (podobny powód, choć jedziemy z Ł. na narciarskiego sylwestra, więc nadrobimy brak wyjazdów).

Styczeń:


Luty:


Marzec:


Kwieceń:


Maj:


Czerwiec:


Lipiec:


Sierpień:


Wrzesień:


Październik:

wtorek, 23 grudnia 2014

Ł. nie ma bartonelli!

Hurra! Wczoraj dostaliśmy wyniki. Są ujemne. Yeah! Całe szczęście, bo życie z tykającą bombą zegarową w postaci mojej osoby mogłoby go na bartonelkę, borelkę i inne świństwa narazić. Ale koniec zmartwień - nie ma i tyle. :) :) :)

Ja tymczasem dalej borykam się z tym felernym przeziębieniem, choć na szczęście już jest lepiej niż było wcześniej. Poza tym zaczynam się powoli wysypiać i zbierać siły po tym nawale pracy, który miałam ostatnio. Muszę je zebrać, bo w styczniu ciąg dalszy szaleństwa. Tak więc trzeba wykorzystać czas wolnego do naładowania akumulatorów.

Pogoda za oknem - jak zwykle w grudniu - cudowna. Na narty nie pojechaliśmy, ale planujemy spędzić Sylwestra na stoku, więc oby się ochłodziło i oby dośnieżyli (na śnieg z nieba już nie liczę).

Jutro Wigilia. Zamierzam zjeść pieroga z kapustą i grzybami - nie jadłam od dwóch lat, a te pierogi to dla mnie smak wigilii. Po raz pierwszy od długiego czasu zjem coć grzybnego i trudno, najwyżej się zagrzybię.

Prawdę mówiąc nie mam zamiaru się zagrzybiać. Mam spory zapas Nystatyny. Poza tym dziś sobie zrobię koktajl jawo, więc trochę - na tyle, na ile mogę - się zabezpieczę.

No i w związku z tym, że zbliżają się Święta - życzę Wam wszelkiej pomyślności  odpoczynku od codzienności!

wtorek, 16 grudnia 2014

Przeziębienie

Wizyta lekarska już za mną, następna dopiero 16 stycznia. Dostałam kolejną porcję Rifampicyny i Levoxy. W związku z tym, że delikatnie "posypała mi się" krew, pani doktor przepisała również żelazo do picia - 20 fiolek. Od czwartku zamierzam pić.

Ostatnio zauważyłam, że mam trochę mniej mroczków przed oczami i są one jakby delikatniejsze, więc chyba jest progres. Ufff. Ale na razie nie będę się z tego powodu jakoś bardzo mocno cieszyć, bo moje chorowanie nauczyło mnie, że wszystko może się odwrócić i nie ma co przedwcześnie obwieszczać sukcesu. 

Poza tym teraz za bardzo nie mogę opisywać objawów. Z tego powodu, że jestem przeziębiona i wiele części ciała daje mi o sobie znać, ale to nie z powodu bartonelli.

Ł. zrobił badanie, czekamy na wyniki, pewnie będą pod koniec roku, a może nawet na początku nowego. Trzymajcie kciuki!

Nie mogę się doczekać 20 grudnia. Wtedy skończę pracę i będę mogła zacząć myśleć o Świętach. Hurra. Na razie w ogóle nie czuję świątecznego klimatu. Nie mam kiedy go poczuć, bo sporo pracy do zrobienia. Jednakże już marzę o świątecznym lenistwie - późnym wstawaniu i nic-nie-robieniu. :)

Przed Świętami zamierzamy z Ł. zrobić makaron z żytniej mąki. Tęsknię za jego smakiem, ale nie miałam czasu, by go przygotować. Zamierzamy także przyrządzić pierogi ze szpinakiem, oczywiście też z żytniej mąki. Mniammm :)

sobota, 6 grudnia 2014

1, 2, 3, 4, 5

Czas płynie, a u mnie tak zwana stara bieda. Raz lepiej, raz gorzej. To gorzej jest mi obecnie bardziej bliskie, co jest spowodowane różnymi dolegliwościami, które mi dokuczają.

Po pierwsze - zmęczenie. Śpię stosunkowo długo, myślę, że niejedna osoba mogłaby mi zazdrościć liczby przesypianych godzin. A mimo to każdego wieczora po prostu padam. Ma to swoje dobre strony - w niepamięć odszedł już czas, kiedy cierpiałam na bezsenność. Kiedy spędzałam długie godziny w łóżku, przewracając się z boku na bok. Ma również te złe - wieczorem nie jestem w stanie robić jakichkolwiek konstruktywnych rzeczy, czyli na przykład pracować. Co więcej, ja nawet nie jestem w stanie zobaczyć filmu, serialu itp. Wczorajszej nocy - po przebudzeniu się na tabletki (2:00, Rifampicyna), poszłam do toalety. Poszłam, ale samo wyjście z łóżka było straszne. Nie miałam siły podeprzeć się na rękach, żeby wstać. Jakby ktoś wyciągnął mi baterie z rąk...

Po drugie - strzelające stawy. To jest jakiś koszmar. Wykonywanie ruchów ciała w moim przypadku wiąże się ze strzelaniem stawów - barki, biodra, kolana, nawet nadgarstki. Odnoszę wrażenie, że im bardziej jestem zmęczona, tym bardziej stawy strzelają. Nie wiem, czy to kwestia tego, że wtedy bardziej zwracam uwagę na strzelanie, czy też rzeczywiście istnieje taka prawidłowość.

Po trzecie - bóle nóg. Najczęściej są to wspominane na blogu kolano-uda, ale wczoraj i przedwczoraj znów bolało mnie prawe biodro.

Po czwarte - bóle głowy.

I wreszcie po piąte - mroczki przed oczami, ale na szczęście odnoszę wrażenie, że mam ich mniej niż miewałam jeszcze niedawno.

W tych wszystkich objawach najgorsze jest to, że włączają mi w głowie lampkę ostrzegawczą pt. borelioza i lamblie. To znaczy, że zaczynam się zastanawiać, czy czasem nie wróciły moje stare "przyjaciółki", czyli choroby, które powinnam już pokonać i których obecnie nie leczę. Włączają mi myśl, a co jeśli ja umrę... Mam już dość tego wszystkiego. W chorowaniu najgorszy jest strach...

W związku z tym, że w przyszłym tygodniu mam kolejną odkleszczową wizytę - byłam wczoraj u lekarki rodzinnej po skierowanie na badanie krwi. Pani doktor powiedziała, żebym tak na dwa/trzy miesiące płaciła za badanie, bo ona nie będzie mi dawać tylu skierowań. Niemiłe zaskoczenie. Zapytałam ją o cenę, powiedziała, że powinno to wynieść jakieś 60 zł. Poczułam coś, czego nie czułam już dawno - chory z boreliozą i innymi chorobami odkleszczowymi jest zdany sam na siebie i swoje pieniądze, bo NFZ i publiczna służba zdrowia ma go w dupie... Ech.

I tak poza tym jedziemy z Ł. zrobić badanie na bartonellę... bo martwią nas pewne dolegliwości, które się mu przytrafiają. Mam nadzieję, że to nie będzie to... Jeśli go zaraziłam, to sobie tego nie daruję. :( :( :(

piątek, 28 listopada 2014

Niezmienność

Od pewnego czasu za oknem pogoda jest niezmienna - szaro, buro i ponuro. U mnie też niezmiennie - choć nie wiem, czy odcienie szarości są adekwatne by opisać tę niezmienność. Moja niezmienność polega na rutynie łykania tabletek, która powoli znów zaczyna mnie irytować. Wiem, że jest mnóstwo ludzi, którzy mają się gorzej i nie powinnam narzekać, ale kurczę blade - mnie już się nie chce... Choć wiem, że muszę.

W środę urodziny obchodziła moja mama. Zjechała się rodzina i w trakcie urodzinowego spotkania siostra taty opowiedziała historię swojej koleżanki, która właściwie jest obecnie warzywem i która jak się okazało - zdecydowanie za późno - m.in. choruje na boreliozę, a właściwie neuroboreliozę. Nie wiem, czy pozostałe choroby, które ma są jej następstwem, czy jest to zbieg nieszczęśliwych okoliczności, ale nie jest z nią dobrze. Ta historia mnie zmroziła, chyba wolałabym jej nie usłyszeć. Automatycznie włączyło mi się myślenie, że równie dobrze, to mogłabym być ja... To ja mogłam być na granicy życia i śmierci... Ze zdenerwowania - jak zwykle zaczęłam drapać skórki.

Już dwa tygodnie biorę Levoxę do spółki z Rifampicyną. Jeszcze trochę je pobiorę, bo objawy wciąż nie zniknęły. Z najbardziej wkurzających - wciąż obecne mroczki przed oczami (niezmienność). Co jakiś czas bolą mnie kolano-uda. Najczęściej wtedy, kiedy jestem najbardziej zmęczona. Tak było na przykład wczoraj wieczorem. W takim stanie nie jestem zdolna do normalnej egzystencji. Mogę się jedynie położyć do łóżka i spać. Najlepiej na plecach, bo w każdej innej pozycji kolano-uda bolą mocniej.

A tak poza tym, to wielkimi krokami zbliża się sezon narciarski. Jak się wszystko dobrze ułoży, to może w przyszły weekend uda się gdzieś wyskoczyć i delikatnie sobie poszusować. Delikatnie, bo przecież Levoxa, ścięgna, bla, bla, bla. Mimo wszystko nie jestem masochistką i z odrobiną racjonalności podchodzę do tego, ile mogę wycisnąć ze swojego organizmu,

Oglądałam ostatnio reportaż o gościu, który z rozrusznikiem serca zdobył Koronę Ziemi. Już wcześniej o nim słyszałam, ale zobaczenie reportażu pozwoliło mi lepiej poczuć jego historię. I wiecie co - on się wspina! Ja się pytam - jakim cudem wspina się z rozrusznikiem? Jakim cudem wyciąga tę pieprzoną lewą rękę w górę, łapie chwyt i się podciąga? Dlaczego on może, a ja nie? Dlaczego mi zabroniono? 

niedziela, 23 listopada 2014

Zmasowany atak na bartonellę

Od poprzedniego posta minęły ponad dwa tygodnie. Nie wiem, kiedy to zleciało. Pod względem chorowania nie działo się nic szczególnego. Za to w moim życiu prywatnym - wydarzyło się wiele. Zmieniłam lokalizację. Słowem - ostatnie dni stały pod znakiem przeprowadzki. Jeszcze trochę pracy z tym związanej zostało, ale powoli, powoli wychodzę z zaległości w każdej innej sferze mojego życia.

Pod względem choroby - trwa obecnie zmasowany atak na bartonellę, bo równolegle biorę Rifampicynę i Levoxę. Na razie nie odczuwam żadnych dolegliwości związanych z tym drugim bakterio-killerem. Czyli - co bardzo ważne - nie bolą mnie ścięgna. Mam nadzieję, że taki stan rzeczy się utrzyma. Nie chciałabym sobie ich naderwać, uszkodzić i unieruchomić z powodu antybiotykoterapii.

Dłuży mi się to chorowanie. Na co dzień o tym nie myślę, ale czasami załącza się myślenie - ile jeszcze, skończmy to wszystko jak najszybciej. Wiem, że to nic nie da, ale po prostu niektóre rzeczy są silniejsze ode mnie.

Tak samo jak czasem silniejszy jest lęk przed tym, że ja to się jednak nie wyleczę... Że będę musiała brać dragi do końca życia. Że w związku z tym... Na razie nie napiszę tego mojego największego lęku... Zostawię go dla siebie...

środa, 5 listopada 2014

Chorobowa normalność

Ostatnio odnoszę wrażenie, że zapanowała u mnie chorobowa normalność. Co mam na myśli? Chodzi o to, że się tak jakoś uspokoiłam, psychicznie nie jest źle. Mam dwojakie podejrzenia odnośnie przyczyn tego uspokojenia. Podejrzenie pierwsze - uspokoiłam się, bo chyba jednak nie umrę tak szybko, leczę się dalej, jest nadzieja. Podejrzenie drugie - Rifampicyna już trochę podziałała i okiełznała bartonellę na tyle, że ta odczepiła się od mojej głowy i przestała w niej mieszać. Pewnie w każdym z tych podejrzeń jest ziarnko prawdy.
 
Tradycyjnie - fotki z ostatniej górskiej wyprawy. Tu Dolina Kościeliska - mój pierwszy raz w Dolinie po halnym z grudnia 2013 roku. Wywiera wrażenie, przejmujące wrażenie

Dolina Kościeliska, nieco dalej, nieco wyżej

Gdybym miała sama siebie teraz podsumować, to stwierdziłabym, że nie jest najgorzej. Zmniejszyła się częstotliwość występowania bólu głowy, poza tym chyba mam więcej sił do życia. Na pewno więcej niż miałam ich w październiku. Oczywiście wciąż daleko mi do ideału. Przykładowo wkurzają mnie te durne mroczki przed oczami. Zwłaszcza w sytuacji, gdy jestem w pracy, mówię coś i tu nagle cała seria mroczków, a ja nie umiem się skupić na tym, co mówię, bo skupiam się, że je widzę i chcę się ich pozbyć. Denerwujące są też bóle kolano-mięśni, ale w zasadzie od powrotu z Tatr nie były w szczególności intensywne.

W ten sposób sezon zimowy uznaję za otwarty, mimo że dziś termometr w moim samochodzie wskazał 20 stopni

Dla takich widoków warto żyć
 
Ciemniaku! Nadchodzimy!

Dziś otrzymałam bardzo dobrą wiadomość! Poziom witaminy D w moim organizmie jest... w NORMIE! Yeah! Norma waha się od 35 do 80, ja mam 47,5. Jupi! Borelioza i pasożyty lubią obniżać poziom tej witaminy, a ja mam go w normie! Ostatnie badanie w tym zakresie robiłam w maju i wtedy byłam na granicy normy. Jest progres! Keep on trying! Dostałam właśnie wiatru w żagle. Yeah!

Widoki z Ciemianka, Tatry słowackie, po prawej Krywań, który zdobyliśmy z Ł. w 2011 roku

Moje ulubione obiekty fotograficzne... słupki graniczne w górach ;-)
 
Ta witamina D zrobiła mi piękny prezent, bo jutro obchodzę swoje kolejne 18. urodziny i potrzebuję pozytywnych wzmocnień, żeby nie dać się myśleniu, że choroba odbiera mi młodość (nie pierwszej świeżości, ale wciąż młodość). Takie myślenie w kontekście kolejnego roku na tym ziemskim padole samo przychodzi do głowy...

Stefan oczywiście też był z nami. Tu na szczycie Skrajnego Soliska

Po słowackiej stornie Tatr śniegu mniej, za to turyści mają więcej fantazji - pierwszy bałwan w tym sezonie

Z medycznych planów na najbliższą przyszłość - w piątek wybieram się do lekarki rodzinnej po skierowanie na badanie krwi, które będę robić w przyszłym tygodniu, a w piątek 14 listopada kolejna odkleszczowa wizyta. Jak ten czas zasuwa... Od wizyty do wizyty mijają cztery tygodnie, a ja mam wrażenie, jakby to były cztery dni.

środa, 29 października 2014

Pisarskiej weny brak

W zasadzie w ostatnim czasie nie wydarzyła się żadna nowość z zakresu mojego leczenia i w związku z tym weny pisarskiej jakoś mi brak. Choć oczywiście postaram się coś naskrobać.

Codziennie grzecznie połykam pigułki Rifampicyny, choć chyba słowo codziennie nie jest tu adekwatne, bo robię to w nocy. Rifampicynę powinnam brać co najmniej 4 godziny po jedzeniu. Początkowo jadłam o 19:00, a lek połykałam o 23:00. Jednak w związku z tym, że nie zawsze zdążyłam zjeść o rozsądnej z punktu widzenia racjonalnego żywienia porze - zmieniłam godzinę brania Rifmapicyny i teraz budzę się o 1:30.

W efekcie jej zażywania odnoszę wrażenie, że na moim ciele jest jakby więcej "nierówności" skórnych, czyli jakichś takich małych bądź większych krostek. Choć jest też pewien sukces - po dwóch tygodniach w końcu zeszły mi siniaki z poprzednich kroplówkowych przygód. Ufff, przez te sińce musiałam zakrywać ramiona i przeżyłam stres u lekarza medycyny pracy, któremu nie przyznałam się, że jestem chora i że się leczę. Powiedziałam jedynie o rozruszniku - tego ukryć by się nie udało.

W zeszłym tygodniu byłam na wyjeździe służbowym w... Zakopanym. Dobór miejsca bardzo mnie ucieszył, tym bardziej, że Ł. pojechał ze mną. W stolicy polskich Tatr zostaliśmy jeszcze przez weekend i to był strzał w dziesiątkę, bo po trzech dniach załamania pogody i opadów śniegu nie tylko w górach - w sobotni poranek przywitało nas przepiękne słońce i widok ośnieżonych tatrzańskich szczytów. Wybraliśmy się na wycieczkę w Tatry Zachodnie - chcieliśmy zdobyć Tomanową Przełęcz, ale okazało się, że zaznaczony na mapie szlak był nieczynny. Jak potem wyczytaliśmy w necie - prawdopodobnie od dekady. Weszliśmy więc na Ciemniak (2096 m.n.p.m.) i było naprawdę trudno. Bolały kolano-mięśnie. Jak to Ł. podsumował - uwaga, padnie niecenzuralne słowo - ja zawsze muszę być taką twardą suką i mimo że on wchodzić wcale nie chciał (preferował zejście z przełęczy na wysokości 1840 m.n.p.m.) - zrobił to tylko dla mnie, no i Ciemniaka zdobyliśmy. Ha! W niedzielę z kolei wdrapaliśmy się na słowackie Solisko (2126 m.n.p.m.) - wykorzystując to, że był to ostatni weekend przez zimowym zamknięciem słowackich szlaków. Przyznam szczerze, że wyjazd służbowy plus Tatry zmęczył mnie bardzo. Na szczęście w poniedziałek odpoczęłam. Prawdę mówiąc - do niczego innego w poniedziałek się nie nadawałam. Z kronikarskiego obowiązku zaznaczę, że z tego wszystkiego leciała mi krew z nosa. Z kronikarskiego obowiązku, bo wcale nie chciałabym się tym chwalić...

W najbliższym czasie żadnych wyjazdów górskich nie planuję, tak więc było to pożegnanie Tatr A.D. 2014.

I to w zasadzie tyle. Następna wizyta odkleszczowa 14 listopada. W międzyczasie muszę zrobić badanie na poziom witaminy D. W przyszłym tygodniu to ogarnę, bo nie miałam czasu do tej pory. Generalnie czasu mało mam ostatnio...

niedziela, 19 października 2014

Domek z kart

Ostatnie dni nie były dla mnie zbyt dobre. Jednak życie uczy, że zawsze po gorszym okresie przychodzi ten lepszy. Taka sinusoida. Wierzę, że w końcu nastąpią dla mnie dobre dni.

Czułam się fatalnie (dziś było OK, stąd czas przeszły). Fizycznie, psychicznie, jakkolwiek. Jedno napędzało drugie. Choroba uwidoczniła najgorsze cechy mojego charakteru, a wszystkie humorki dzielnie znosili moi bliscy. Zostaną przy mnie świętymi za życia, z Ł. na czele. Łez to naprawdę hektolitry wypłakałam.

Był to okropny czas, ale wyciągnęłam z niego lekcję na temat potęgi umysłu. Wszystko się posypało w momencie, gdy posypało się w mojej głowie. Gdy runął kolos na glinianych nogach. Gdy w pył zostało obrócone poczucie kontroli nad sytuacją i wychodzenia z historii kleszczy i chorób przez nie roznoszonych. Gdy otrzymałam wynik badania na bartonellę. Momentalnie objawy - wcześniej niezauważalne - zostały uwidocznione i zintensyfikowane. Codzienny ból głowy, bóle kolan, oszaleć można było (oby rzeczywiście czas przeszły był adekwatny).

W dodatku kroplówki wybitnie mnie męczyły (dziś zrobiłam ostatnią), a w ten weekend to było apogeum męki. Marzena przez półtorej godziny wbijała mi wenflon i podjęła 7 prób. Żyły albo uciekały, albo pękały. Co więcej, wenflon wytrzymał dwa wlewy i wczoraj musiałam jechać w celu wbicia kolejnego. W efekcie moje ręce wyglądają jak u rasowego ćpuna - są opuchnięte, sine i pokłute. Miodzio. We wtorek mam wizytę u lekarza medycyny pracy - pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że nie zauważy.

Wczoraj rozpoczęłam ponowne wytępianie bartonelli. Na dobry początek - Rifampicyna, więc znów sikam na pomarańczowo. Bartonella się wkurzyła i mimo że na razie zaczynam od mniejszej dawki (obecnie jest jedna, za tydzień będą już dwie tabletki na dobę) - pojawiła mi się wysypka (za pierwszym razem, w marcu 2013 roku, też dostałam wysypki). Grudki cielistego koloru, które swędzą. Głównie mam je na brzuchu, ale również są na przedramionach i udach. Efekt jednej tabletki - wow.

Kolejna lekcja płynąca z obecnej sytuacji - w przypadku chorób odkleszczowych nie można wyznaczać sobie terminów, zakładać, że koniec leczenia i zarazem chorowania nastąpi wtedy i wtedy. Należy pokornie i cierpliwie czekać, żyć bez deadlinów. Niby o tym wiedziałam, niby o tym wiem, ale to strasznie trudne jest do faktycznego wdrożenia.

Strategia na najbliższy czas? Mozolnie odbudowywać domek z kart, który runął wraz z informacją na temat bartonelli w moim organizmie.

wtorek, 7 października 2014

Podle

Podle jest ciągle. Z małymi przerwami na brak podłości. Wymyślone sposoby, żeby trzymać się w kupie jakoś się nie sprawdzają. Widzę moje choroby (ile?, jakie? nie wiem już sama) wszędzie. Widzę je w każdym smutku i każdej wylanej łzy, widzę je w każdym napiętym do granic możliwości nerwie, widzę je w każdym bólu kolan i mięśni, widzę je w każdym niewysłanym SMSie i niewybranym połączeniu, niepodjętej rozmowie, widzę je w każdej próbie ucieczki od mówienia i pokazywania, że coś jest nie tak, wreszcie widzę je każdego wieczoru podczas ładowania tabletek na nowy dzień i każdym momencie, kiedy je połykam, widzę je w spuchniętej i bolącej ręce po czterech dniach "noszenia" wenflonu, widzę je w każdej chwili, kiedy kroplówka nie chce lecieć, widzę je w każdej myśli, kiedy uświadamiam sobie, że nie jestem taka, jak inni, że noszę jakiś pieprzony bagaż zbyt trudnych doświadczeń, widzę je zawsze, gdy czegoś nie pamiętam, choć powinnam, gdy coś przekręcę, gdy napiszę z błędem, widzę je za każdym razem, gdy spoglądam w lustro...

Wielokrotnie słyszałam, że najtrudniejszy jest brak diagnozy. Gdy się zdiagnozujesz, to potem już jest łatwiej. Gówno prawda, wcale nie jest łatwiej!

sobota, 4 października 2014

sobota, 27 września 2014

Herx

No i się zaczęło. W czwartek pojechałam do Marzeny w celu zakroplówkowania. Oczywiście był problem z wbiciem się w moje rewelacyjne żyły. Chciałam mieć wenflon w lewej ręce, bo jestem praworęczną istotą, a trudniej jest operować ręką z wenflonem. Niestety lewa ręka nie podjęła z nami współpracy i żyły nie chciały się pokazać - mimo usilnych prób Marzeny i moich. Stanęło zatem na prawej ręce, choć z wbiciem wcale nie było łatwiej.

 Zdążyłam już zapomnieć, jak to "fajnie" mieć kroplówki

Pierwsza kroplówka przebiegła bez problemów. Godzinka z hakiem i było po wszystkim. Przy okazji Marzena przypomniała mi, jak się to robi (jak przygotowuje się wlewy), dzięki czemu wczoraj, dzisiaj i jutro mogę działać sama. Zależy mi na tym, żeby robić to samej, bo nie chcę być dla kogokolwiek dużym obciążeniem... 

Wczorajsze podpinanie się pod Biotrakson również nie było problematyczne. Ł. był przy mnie i dzielnie asystował, choć nie znosi strzykawek i tym podobnych cudów techniki (parę razy musiał sobie usiąść z wrażenia). Dziś natomiast było znacznie gorzej. Tradycyjnie najpierw strzykawką wbiłam sól fizjologiczną, żeby sprawdzić, czy wenflon działa. Szczypało, ale gadzina weszła, więc zabraliśmy się przygotowanie roztworu 250 ml soli z Biotraksonem. Po podpięciu się kroplówka wolno kapała, z czasem coraz szybciej i wszystko było dobrze, aż tu nagle - nie wiedzieć, czemu - przestała lecieć. Nie pomogło masowanie, naciąganie, a nawet zaciskanie pięści. Nie leciała i koniec. Wpadłam więc na pomysł, żeby wbić jeszcze raz sól. Piekło jeszcze bardziej, ale zadziałało. Kroplówka zaczęła lecieć. Już myśleliśmy, że to koniec przygód, a tu jednak okazało się, że historia z masowaniem, naciąganiem, zaciskaniem i w końcu wbijaniem soli powtórzyła się raz jeszcze... Na szczęście tym razem spłynęło do końca. Aż boję się jutra... Wenflon musi wytrzymać, musi! Jeszcze tylko jutro i będę mogła go wyciągnąć. Potem trzy dni przerwy i od czwartku powtórka z rozrywki.

Obraz najlepszym wieszakiem na kroplówkę jest

Przygody z podłączaniem się pod kroplówkę są jednak niczym w porównaniu z moim samopoczuciem w dniu wczorajszym. Czułam się fatalnie... Grypa tylko bez wirusa grypy. Łamało mnie w kościach i stawach, bolały mnie mięśnia, mogłabym cały dzień leżeć i chciało mi się płakać. Pomyłka - chciało mi się ryczeć. Powodem chęci ryczenia nie było wcale złe samopoczucie fizyczne, było nim samopoczucie psychiczne. Od razu pomyślałam - herx... Dlaczego? Przecież założyłam sobie, że już borelek we mnie nie ma, więc nie będzie miało, co ginąć. Dlaczego mam tego herxa? Przecież tak bardzo chcę zakończyć to leczenie, tak bardzo chcę być zdrowa. Kurczę, chcę zjeść tę cholerną grzybową w Święta...

Dziś na szczęście czuję się lepiej. Pewnie pomogło mi w tym 10 godzin snu, które sobie zafundowałam w sposób zupełnie niecelowy (wieczorem padłam na twarz, a rano nie potrafiłam się obudzić). Mam nadzieję, że tak silna reakcja na Biotrakson już nie wróci, że naprawdę nie będzie miało, co ginąć. Żałuję tylko, że Ł. w ostateczności nie chciał się założyć, że to efekt Biotraksonu. On twierdził, że pewnie bierze mnie przeziębienie. Dziś po rzekomym przeziębieniu nie ma śladu, a ja miałabym kolejny wygrany zakład.

niedziela, 21 września 2014

Okropny dzień

W piątek przeżyłam jeden z gorszych dni w ostatnim czasie (na szczęście nie w moim życiu). Był szalenie wyczerpujący w sensie emocjonalnym. Nałożyło się na to kilka kwestii - całkiem prywatnych, jak również tych zdrowotnych. Spóźniłam się na wizytę lekarską przez gigakorki, następnie przez to spóźnienie spóźniłam się na urodziny i przeze mnie spóźniła się również znajoma, która z nami jechała. Na domiar złego - siedząc sobie sama w aucie około północy prawie zostałam napadnięta przez czterech zakapturzonych typów. Nawet nie chcę myśleć o tym, co mogło mi się stać...

Taki "wspaniały" piątek spowodował, że w sobotę obudziłam się z stanie psychicznego kaca (wyjaśnię tylko, że nic alkoholowego nie piłam), który miał również przełożenie na fizyczne samopoczucie pod hasłem "do bani". Do tego wszystkiego aura za oknem także nie nastrajała optymistycznie. Padał mój ulubiony rodzaj deszczu, czyli mżawka, a ja musiałam jechać do apteki w celu zrealizowania recepty na Biotrakson. I tu przeżyłam negatywne zaskoczenie. W aptece, w której kupuję odkąd się leczę, która wszystkie leki sprowadza na drugi dzień i w której raczej nie było problemów - pani mi mówi, że nie mają Biotraksonu w hurtowni, nie mają żadnych zamienników i nie mogą mi pomóc. Poradziła mi - uwaga, uwaga: pytać w innych aptekach. Na szczęście w pierwszej, w której zapytałam chyba uda się leki zakupić. Czy się udało - dowiem się w poniedziałek.

A tak w ogóle - czeka mnie obecnie 16 wlewów podwójnego Biotraksonu. Będę je przyjmować od czwartku do niedzieli i już się umówiłam z Marzeną (wielkie dzięki) na wbicie wenflonu i lekcję przypominającą - jak to się robi. 17 października kolejna wizyta lekarska i jeśli wszystko dobrze pójdzie - odgrzybianie i koniec :) . Yeah! Jak zwykle - proszę o trzymanie kciuków, żeby to właśnie tak wyglądało. Teraz bardzo prozaicznie - jeśli się uda, to w te Święta Bożego Narodzenia będę mogła jeść już wszystko, a więc również zupę grzybową czy pierogi z kapustą i grzybami. :) :) :)

Bardzo, bardzo, bardzo chciałabym zakończyć już leczenie...

Jedyna rzecz, której nie chcę, to strach, że borelioza wróci, że znów się będę gorzej czuć, że moje serducho się nie naprawi i że do końca życia będę musiała brać antybiotyki. Muszę znaleźć sposób, żeby nie dopuścić do siebie tego strachu.

W temacie serducha - dziś mnie boli. Musiałam jakoś źle w nocy spać, bo to taki ból spowodowany rozrusznikiem i nasilający się przy większych ruchach. Nie lubię tego bólu, nie lubię rozrusznika.

piątek, 12 września 2014

Powrót

Wróciłam. Już na dobre. Długie i intensywne wakacje skończyły się w niedzielę. Skończyły i od razu uderzyła mnie proza życia, codzienność, normalność. Nie narzekam z tego powodu, bo jestem przekonana, że to też jest dobre. Był czas przygotowań do wojaży, potem wojaże właśnie, a teraz jest czas normalności. Czas pracy i nowych zawodowych wyzwań (a szykuje mi się ich całkiem sporo). Trochę się boję, ale jednocześnie cieszę się na powrót.

Z prozaicznych kwestii jedyne, co po powrocie mnie uderzyło to to, że tak szybko robi się ciemno. Gdy wyjeżdżałam w sierpniu, to dzień był o wiele dłuższy. Teraz, gdy jestem w rytmie normalności (nie wakacji) nie umiem się do tego przyzwyczaić. Tak bardzo jesiennie przez te krótkie dni tu jest.

Wakacje w Chorwacji udały się bardzo. Jedynie pogoda nie była tak piękna, jak w zeszłym roku. Mimo to zwiedziliśmy i zrobiliśmy naprawdę dużo. Z ambitnych planów nie udało się tylko zobaczyć Zagrzebia, ale to dlatego, że i tak przekroczyliśmy wakacyjny budżet. Wkrótce wrzucę parę fotek z wyjazdu. Potrzebuję na to trochę czasu, a moja normalność charakteryzuje się jego brakiem, więc jeszcze nie zdążyłam się z tymi zdjęciami uporać.

Już mamy plany na przyszłe lato. Pierwotnie miała to być Norwegia na rowerach (wiadomość do Ł. - wciąż nie odrzuciłam tego pomysłu ;-) ), ale obecnie bardziej skłaniamy się ku wycieczce po Słowenii (z łazikowaniem po Alpach Julijskich), Chorwacji i docelowo Czarnogórze (z zahaczeniem o Albanię).

Moje samopoczucie podczas wyjazdu nie było złe, ale też nie było rewelacyjne. Miałam problemy ze snem. Ł. też je miał, więc to chyba wina miejsca i pogody. No i w trakcie picia berberysu też bywało gorzej. Niemniej jednak na pewno mam spore zapasy sił. Świadczą o tym chociażby górskie wycieczki, które sobie zafundowaliśmy. Rok temu weszliśmy na Anice Kuk i Sv. Jakov. Pierwsza trasa miała niecałe 7 km i pokonaliśmy 761 m przewyższeń. Druga wycieczka (która nawiasem mówiąc solidnie mnie sponiewierała) liczyła ponad 10 km i 759 m przewyższeń. W tym roku natomiast pierwsza wyprawa w góry to 13 km i 957 m przewyższeń, a druga - istne szaleństwo, spełnianie marzeń, czyli Vaganski Vrh 25 km i 1,82 km przeyższen. Yeah!

Góry Welebit są przepiękne, choć gdy temperatura powietrza sięga ponad 30 stopni - dosyć trudne. Na wycieczki tam trzeba zabierać duże ilości wody i nie można liczyć na skorzystanie ze źródełek, bo takich po prostu nie ma. W dodatku nie powinno się zbaczać ze szlaków, bo góry wciąż nie zostały rozminowane (miny stanowią efekt uboczny wojny 1991-1995). Tereny w szczególności zagrożone minami są zaznaczone na mapach, więc tam - ku rozpaczy Ł. - się nie zapuszczaliśmy. 

Zapomniałam o tym napisać wcześniej - w sierpniu trochę posypały mi się wyniki krwi, a konkretnie miałam (mam wciąż?) niedobór żelaza. Dlatego od wyjazdu na wczasy piję żelazo - codzienne rano. Na początku miałam żelazowy posmak w ustach, ale teraz już się przyzwyczaiłam - jak do wszystkich innych niedogodności boreliozowo-lambliowych.

W przyszłym tygodniu chciałabym pojechać zrobić badanie na bartonellę - chcemy z panią doktor sprawdzić, czy ilość przeciwciał się choć trochę zmniejszyła (w klasie IgG powinna się zmniejszyć, a w klasie IgM powinno już ich nie być). W związku z tym napisałam maila do laboratorium, w którym ostatnio robiłam badanie z pytaniem, gdzie mogę oddać krew. Czekam na informację i jak tylko przyjdzie - jadę się sprawdzić. :)

A tymczasem muszę kończyć, bo wybieramy się na urodziny i wypadałoby coś "przedsięwziąć" w tym temacie. ;-)

poniedziałek, 1 września 2014

Vaganski Vrh

30 sierpnia 2014 roku spełniliśmy swoje marzenie. Czekało rok na realizację. Zdobyliśmy najwyższy szczyt gór Welebit (Alpy Dynarskie) i jednocześnie drugi najwyższy szczyt Chorwacji - Vaganski Vrh (1757 m.n.p.m.). Dodam, że zaczynaliśmy od poziomu morza właśnie. Yeah! :) :) :)



sobota, 23 sierpnia 2014

Komu w drogę...

Za parę godzin wyjeżdżamy! Prawdziwe wakacje po roku pełnym pracy i chorobowych zmagań czas zacząć! Jeden jedyny minus jest taki, że się trochę przeziębiłam i w ten oto sposób jadę do tej mojej Chorwacji z lekkim katarem i odczuciem przemęczenia. Choć to ostatnie wynika raczej z przedwyjazdowych przygotowań. Dobrze, że na urlop jadę - obiektywnie stwierdzam, że zasłużyłam i należy mi się!

Wczoraj byłam jeszcze na odkleszczowej wizycie (wszystko w biegu). I wiecie co? Dostałam leki na lamblie (Tynidazol...) na najbliższy miesiąc, potem kroplówki z Biotraksonem, odgrzybianie i jak wszystko dobrze pójdzie, to przed końcem roku zakończę przygodę z antybiotykami. Ha! Da się? Da się! :)

Tylko ten Tynidazol nie ucieszył mnie zbytnio. To dlatego, że automatycznie załącza mi się tynidazolowy strach. Boję się, że się będę gorzej czuć, a na ten wyjazd mamy z Ł. bardzo ambitne plany. Przy Tynidazolu nie powinno się również spożywać alkoholu, ale z tym nie mam problemu. Na pewno nie takiego, jak z lękiem o samopoczucie.

OK, zbieram się, bo komu w drogę temu czas! Adios! :)

wtorek, 19 sierpnia 2014

Półmetek

Moje wakacje są właśnie na półmetku. W nocy z niedzieli na poniedziałek wróciłam do domu. O 10:00 byłam już w podróży na Podhale, gdzie obecnie przebywam, gdzie prowadzę zajęcia dla młodzieży, gdzie pracuję. Czas nadrobić chociaż część zaległości, które sobie narobiłam podczas pobytu na Warmii.

Keja o zachodzie słońca

Wyjazd na Warmię pod względem zdrowotnym zaliczam do udanych. Słowem - dałam radę. Czułam się o niebo lepiej niż rok temu podczas wyjazdu z tymi samymi dzieciakami do Chorwacji. Nie był to jeszcze stan idealny, ale dało się żyć i to jest najważniejsze. Adios boreliozo!

We wschodach i zachodach słońca tkwi jakaś magiczna moc :)

Jedynym minusem tych moich wyjazdowych szaleństw było i jest to, że nie mam możliwości przestrzegania reguł antybiotykowej diety. Oznacza to, że candidia pewnie sobie poszalała w moim organizmie i podczas piątkowej odkleszczowej wizyty będę musiała o tym fakcie poinformować panią doktor.

W takich momentach przypomina mi się "Przypowieść o maku" Czesława Miłosza i człowiek staje się trochę bardziej uduchowiony

Ostatnio gdy rozmawiam z ludźmi często słyszę, że rok czy półtora roku temu wyglądałam fatalnie, słaniałam się na nogach i generalnie nie było ze mną najlepiej. Doskonale zdawałam sobie wówczas sprawę z tego, jak się czuję, ale nie miałam świadomości, że tak to było po mnie widać i że teraz wyglądam o wiele lepiej. No i jestem przeszczęśliwa, że mam to już za sobą. Nie chciałabym tego piekła przeżywać na nowo.

Wszystkiego trzeba w życiu spróbować - i choć żeglowanie nie stanie się moją pasją, to i tak fajnie było łapać wiatr w żagle :)

Podczas pobytu na Warmii dobitnie zrozumiałam, że muszę dbać o to, by zapewnić sobie co najmniej 7 godzin snu. Po nieprzespanej nocy, a takie zdarzyły mi się na początku i pod koniec wyjazdu czułam się, jakby ktoś wyłączył mi baterie, a że jechałam tam organizować wakacje dzieciakom - nie mogłam sobie na to pozwolić.

Gdańsk i Hel również udało mi się odwiedzić :)

Do tego typu wyjazdów podchodzę trochę jak do misji. Pochłaniają mnie one na tyle, że często kosztem samej siebie działam na rzecz innych. To nie bardzo podoba się Ł., który w takich sytuacjach staje się moim głosem rozsądku. Był nim również wtedy, gdy w natłoku emocji, wrażeń i zajęć zapominałam o tym, żeby wziąć wszystkie leki (doba jest zdecydowanie za krótka na to, żeby sięgać po tabletkę ;-) ). Wówczas zawsze słyszałam: "Chcesz się leczyć do końca roku czy też przez kolejne kilka lat?". Słodka jest ta jego troska, choć powoduje również wyrzuty sumienia i to już mi się mniej podoba.

Był i Stefan. Tu płynie Kanałem Elbląskim na silniku i przy opuszczonych żaglach

Poczułam bezcelowość mojej boreliozowej krucjaty :( . Wyniknęła ona z tego, że podczas pobytu na Warmii (stolicy boreliozy w Polsce) znajoma złapała kleszcza. Poprosiła mnie o wyciągnięcie gadziny, co też uczyniłam. Kleszcza załadowałyśmy do słoiczka, by na drugi dzień wysłać go do badania. I co? I nic. W słoiczku kleszcz zakończył swój żywot i nigdzie nie został wysłany. Co więcej, miesięcznego leczenia ILADS znajoma też nie podejmie. Dlaczego? Bo to już drugi jej kleszcz w tym roku, pewnie będzie miała jeszcze kolejnego i z każdym musiałaby wywalić 1000 zł na leki.... No i poza tym "kleszcz musi być długo w ciele, żeby zaraził, a ten był malusieńki i ledwo się wbił, więc nie zdążył zarazić" - uwielbiam takie mity... Jak nie umiem bliskich mi osób namówić na ratowanie swojego zdrowia, a być może nawet życia, to tym bardziej nie namówię ludzi, którzy jedynie czytają moją historię na blogu i nie przeżywają jej ze mną w realnej rzeczywistości? Gdybym te X lat temu miała świadomość, jak należy postępować po ukąszeniu przez kleszcza wywaliłabym każde pieniądze - byleby nie mieć rozrusznika serca i nie znaleźć się w piekle zwanym przewlekłą i rozsianą boreliozą wraz z koinfekcjami.

piątek, 1 sierpnia 2014

Zajętość

Dobrą miarą mojej zajętości i braku czasu jest aktywność (czy też nie-aktywność) na blogu. Już od dawna w języku mojego świata nie ma słowa nuda. Obecnie najbardziej adekwatnym zwrotem, który opisuje moje życie jest... wszystko naraz. Po obronie doktoratu miałam odpocząć i rzeczywiście trochę odpoczywałam, ale już dawno zdążyłam o tym zapomnieć. W minionym tygodniu budziłam się ze skurczem lewej łydki - charakterystycznym dla mnie znak, że jestem przemęczona.

W dodatku od dziś będzie tylko bardziej intensywnie. Plan na sierpień i pierwszą dekadę września wygląda następująco: 1-17 sierpnia spędzam na Warmii pod namiotem z moimi dzieciakami (taki mój wolontariat, jedna z moich pasji), 18-20 sierpnia jestem na Podhalu, gdzie prowadzę zajęcia dla młodzieży (tym razem praca, ale również i pasja), 21 sierpnia urządzam gigantyczne pranie, prasowanie itp., 22 sierpnia jadę na odkleszczową wizytę lekarską, a od 23 sierpnia aż do 7 września jesteśmy w Ł. w Chorwacji i Tatrach.

Ł. mi powiedział, że jak po tych wszystkich wojażach będę się gorzej czuć i pogorszą mi się wyniki krwi, to osobiście nakopie mi do tyłka. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. ;-)

Postanowiłam, że po powrocie z wakacji muszę określić w swoim życiu priorytety. Nie da się bowiem chyba na dłuższą metę żyć na takim poziomie zaangażowania - doba jest za krótka, tydzień jest za krótki. I tylko czasem przychodzi refleksja, że w tym wszystkim zapominam o samej sobie, o tym, żeby o siebie zadbać. Zapominam, że nie jestem niezniszczalna. Mam nadzieję, że będę się trzymać tego postanowienia, bo z tym też często mam problem.

Przez pierwsze 18 dni tych sierpniowych przygód raczej nie będę mieć dostępu do bloga. Mój komputer wymaga naprawy, a że muszę go mieć sprawny na wyjazd do Podhala - zdecydowałam, że tym razem pojadę bez kompa. Jeśli tylko jednak nadarzy się okazja (np. żeby ze smartfona coś napisać), to na pewno napiszę.

Podczas wyjazdu będę łykać Zamur - na wszelki wypadek, jakby miał mnie kleszcz ukąsić. Trzymajcie kciuki, żeby nie ukąsił i do zobaczenia po jakimś czasie!

Udanego sierpnia wszystkim :)

piątek, 25 lipca 2014

Kocham Debecylinę!

Nie wiem, od czego zacząć - tyle się tego nagromadziło. Chyba chronologicznie wszystko opiszę - tak będzie mi najłatwiej.

Stan małej załamki tydzień temu w piątek całkowicie zniknął. W piątek bowiem byliśmy z Ł. na kolejnej wizycie u odkleszczowej Pani doktor. To znaczy ja byłam w środku, a Ł. czekał z kompem na kolanach i załatwiał wszystkie sprawy, których nie zdążył zrobić w domu, a które musiał ogarnąć przed wyjazdem w Tatry, który w miniony weekend sobie zafundowaliśmy. No i się podziało. W pozytywnym znaczeniu - podziało się. Przedstawiłam Pani doktor wydruk z rozrusznika i okazało się, że kardiolożka coś źle mnie poinformowała. Moje serce przyspieszyło! Wcale nie bije z częstotliwością 40 uderzeń na minutę tylko 50! Na potwierdzenie tej tezy - rozrusznik przewiduje, że będzie jeszcze pracował przez 9,5 roku zanim wyczerpie mu się bateria. Rok temu też tyle przewidywał. Zatem moje serce bije szybciej, a on nie musi działać tak intensywnie, jak musiał jeszcze rok temu! Yeah! Co prawda, blok trzeciego stopnia wciąż mam, ale kurczę blade - jest POPRAWA! Zaczynam powoli znów wierzyć w cud, a wiadomo - na cuda trzeba zawsze trochę poczekać, więc od teraz daję sobie czas i głęboko wierzę, że nastąpią dalsze postępy w pracy mojego serca.

Wypad w Tatry z plakietką, którą dostałam od SCHNB: "Mały kleszcz, duży problem"

Dalszy ciąg wizyty był równie dobry - koniec mojego leczenia jest bliżej niż dalej. Jak wrócę z wakacji czeka mnie miesiąc z Biotraksonem, żeby sprawdzić, czy jeszcze może mi się poprawić. Jeśli drastycznych zmian na lepsze nie będzie, to znaczy, że borelki są zaleczone. I właśnie taki mam plan, żeby zaleczone były. Muszę też - a właściwie chcę, nie muszę - wykonać badanie na bartonellę, dzięki czemu sprawdzimy, jak to paskudztwo się miewa i czy w ogóle się jeszcze u mnie miewa. Oby nie!

Widoki, widoki, widoki :)
19 lipca

Podsumowując - jest naprawdę OK. Czuję, że jest dobrze. Pierwsza i najważniejsza zmiana - ja śpię! Potrafię spać. Usypiam szybko, śpię mocno i długo. W dodatku wcale nie potrzebuję Xanaxu. Ostatnio używałam go przed obroną doktoratu, ale tylko dlatego, że bałam się, że z emocji nie usnę. Nie pocę się już w trakcie snu, więc lamblie chyba też giną. Trochę gorzej czuję się jedynie podczas berberysu, ale i tak jest dobrze! Moje obecnie objawy (bo jeszcze całkowicie wolna od nich nie jestem) są nieporównywalnie mniejsze niż te, które miewałam i właśnie zaczynam to doceniać.

Wiary w siebie i w możliwości mojego organizmu dostarczył mi wyjazd w Tatry. Był on szalenie intensywny. Mieliśmy ogromne plany. Jechaliśmy spełnić dwa tatrzańskie marzenia Ł. (jedno było również moim, drugie już kiedyś zrealizowałam). Moje tatrzańskie marzenie ze względu na brak sił i pogody odłożyliśmy na przyszłość. Mam nadzieję, że bliską przyszłość.

Magicznie :)
19 lipca

19 lipca weszliśmy na Małą Wysoką (Tatry Wysokie, Słowacja) - 2429 m.n.p.m., dystans 25 km, suma przewyższeń 1,5 km. Ta wycieczka w moim spisie wycieczek po 2009 roku jest najdłuższą (choć nie najtrudniejszą), więc samo to już za siebie mówi. Było cudownie. Byliśmy bardzo blisko Gerlachu, minęliśmy dwa przepiękne stawy - Litworowy i Zmarzły, widzieliśmy z odległości 10 metrów kozicę płci męskiej i w ogóle prawie dotykaliśmy nieba.

Przy Litworowym Stawie
19 lipca

Najbardziej w górach kocham to, że pozwalają na pozostawienie wszystkich problemów na nizinach. W górach liczy się to, gdzie postawić nogę, której składy się złapać, co zrobić, gdy zacznie padać, gdzie się schronić w przypadku burzy. Góry pozwalają na totalny reset mózgu i właśnie ten reset jest najcudowniejszy. Reset plus widoki, plus możliwość sprawdzenia się, udowodnienie sobie, że się może!

Litworowy Staw
19 lipca

Wyprawa na Małą Wysoką była też owocna w sensie pogodowym. Prognozy mówiły, że może nas zmoczyć, ale nie zmoczyło, choć na szczycie przez 15 minut siedzieliśmy w totalnych chmurach z widocznością ograniczoną do jakichś 15 metrów. Wystartowaliśmy o 6:15 z parkingu na Łysej Polanie (co oznaczało pobudkę o 5:00) i przy samochodzie byliśmy o 18:30. Ostatnie metry bolały, było trudno, ale dałam radę. Doszłam!
Pojechał z nami Stefan - należący do Basi miś podróżnik, najdalej był w Indiach
19 lipca

20 lipca prognozy przewidywały mniejsze prawdopodobieństwo deszczu niż w sobotę. Postanowiliśmy więc iść na Orlą Perć - od Kuźnic przez Zawrat do Zadniego Granatu i z powrotem do Kuźnic - dystans 22 km, suma przewyższeń 1,6 km.
Stefan na Polski Grzebieniu, a to najwyższe to Gerlach
19 lipca
Przyznam szczerze, że ta wycieczka mnie sponiewierała. Przy zejściu, od doliny Gąsienicowej, snułam wizje, że będę musiała dzwonić po TOPR, żeby mnie zwieźli do Kuźnic i już sobie myślałam, że mi powiedzą, że jestem nienormalna, że z rozrusznikiem i boreliozą byłam na Orlej Perci. Zeszłam chyba tylko siłą woli, bo sił fizycznych już nie miałam. Stopy bolały bardzo. Co 15 minut musieliśmy robić przerwę, żeby sobie odpoczęły, a z moich oczu polały się łzy. Łzy zmęczenia, ale nawet w takich chwilach czułam wielką miłość do gór połączoną z jeszcze większym szacunkiem. Góry zawsze pokazują nam nasze miejsce w szeregu.

Podczas zejścia z Małej Wysokiej
19 lipca

Orlą Perć w 2010 roku przeszłam razem z bratem i kuzynem. Wjechaliśmy kolejką na Kasprowy, potem weszliśmy na Świnicę, do Zawratu i Orlą aż po Krzyżne, z Krzyżnego do Kuźnic. Wtedy byłam równie zmęczona, jak ostatnio (o ile nie bardziej), więc wiedziałam, czego się spodziewać. Ł. szedł tylko od Granatów, dlatego tak bardzo chciał zdobyć jej pierwszą część. Dlatego ja tak bardzo chciałam przejść to z nim. Przyznam szczerze, że bałam się, że fizycznie nie wydolę. Wkręcałam sobie, że go zawiodę, choć on tego w takich kategoriach nie traktował. Moje myśli były jednak silniejsze. No ale się udało, więc w sumie nie ma o czym mówić. ;-)

Zmarzły Staw w dole
19 lipca

Przez rok trochę się wspinałam i rozrusznik pokrzyżował moje plany związane ze wspinaczką. Nie zrobiłam kursu skałkowego, bo zabroniono mi wieszać się na ręce (to może spowodować wypięcie elektrod) i podnosić ciężary (również ciężar własnego ciała). Coś jednak z tej wspinaczki mi pozostało, bo całkiem dobrze sobie radziłam na tej Orlej. Oczywiście starałam się w jak najmniejszym stopniu obciążać lewą ręką (pod lewym obojczykiem mam rozrusznik), ale całkowicie się nie dało. Ł. stwierdził, że ze wspinaczką radzę sobie lepiej niż on, co dało mi dodatkowego powera.

Jest szał :)
19 lipca

Wycieczka na Orlą miała tylko dwa minusy - na Zawracie rozładowała mi się bateria w aparacie, więc zdjęcia z Perci są bardzo słabej jakości, bo robiłam je telefonem. Drugi minus - przed Kozią Przełęczą (tam jest najsłynniejsza tatrzańska drabinka) złapała nas ulewa. Siedzieliśmy pod parasolami i myśleliśmy, że nici z dalszej wędrówki. Na szczęście się wypogodziło i do końca dnia już nie padało. Dobrze, że nie padało, bo po deszczu skały były bardzo śliskie i każda chwila nieuwagi mogła grozić poślizgnięciem.

Kozica
19 lipca

Po tej potężnej dawce zmęczenia w miarę szybko udało mi się zregenerować. Najgorszy był ból stóp, a właściwie ich podeszw. Od tatrzańskich skał miałam je obite. Trzeciego dnia pogoda miała się zepsuć, my nie mieliśmy sił, więc wstaliśmy o 7:30 (szaleństwo) i po leniwym poranku postanowiliśmy wejść na Sarnią Skałę (1377 m.n.p.m., dystans 11 km). Wycieczka miała nam zająć 4 godziny, więc nie brałam plecaka - Ł. wszystko spakował do swojego - już wiekowego i przemakającego. O 14:00 byliśmy na szczycie i tylko z niego zeszliśmy rozpętała się burza. Mknęliśmy więc w deszczu przez las. Szlak był strumykiem, a my wyprzedzaliśmy grupki ludzi z płaczącymi dziećmi albo też ludzi w sandałkach. Byliśmy przemoczeni, bo lało solidnie. Mimo tego, że wyłączyliśmy telefony i schowałam je do worka mój telefon się zalał. Na szczęście zbliżał mi się koniec umowy, więc zaraz po powrocie kupiłam nowy. Niestety w tej burzy straciłam wszystkie kontakty, które miałam w nim zapisane.

Nad Czarnym Stawem Gąsienicowym
20 lipca

Po powrocie do pensjonatu graliśmy w planszówki (mam nowe, super gry). Czwarty dzień przywitał nas nisko zawieszonymi chmurami, więc wybraliśmy się na termy i na wycieczkę do Krakowa. I tu niespodzianka - w Krakowie upał, na termometrach 10 stopni więcej niż w Zakopcu, a my nie mamy letnich ubrań, bo wszystko brudne. W pierwszym markecie przy zakopiance zaopatrzyliśmy się więc w nowe ciuchy - taki spontan. ;-)

Na Zawracie, zaraz potem padła bateria
20 lipca

Ten wyjazd pokazał mi, że mam siłę. Że jestem o niebo mocniejsza niż rok temu o tej porze! Że moja borelioza jest na przegranej pozycji. Że w końcu naprawdę mogę. I tak sobie pomyślałam, że kocham Debecylinę, bo jestem głęboko przekonana, że to ona pozwoliła mi stanąć na nogi, a właściwie pozwoliła mi na złapanie wiatru w skrzydła.

Część Orlej - Kozi Wierch (2291 m.n.p.m) - najwyższy szczyt, który całkowicie znajduje się na terenie Polski
20 lipca

I jeszcze jedno - kocham życie! Kocham moje życie! Ostatnio pięknie mi się układa!

Filmik spod Zadniego Granatu
20 lipca