wtorek, 19 sierpnia 2014

Półmetek

Moje wakacje są właśnie na półmetku. W nocy z niedzieli na poniedziałek wróciłam do domu. O 10:00 byłam już w podróży na Podhale, gdzie obecnie przebywam, gdzie prowadzę zajęcia dla młodzieży, gdzie pracuję. Czas nadrobić chociaż część zaległości, które sobie narobiłam podczas pobytu na Warmii.

Keja o zachodzie słońca

Wyjazd na Warmię pod względem zdrowotnym zaliczam do udanych. Słowem - dałam radę. Czułam się o niebo lepiej niż rok temu podczas wyjazdu z tymi samymi dzieciakami do Chorwacji. Nie był to jeszcze stan idealny, ale dało się żyć i to jest najważniejsze. Adios boreliozo!

We wschodach i zachodach słońca tkwi jakaś magiczna moc :)

Jedynym minusem tych moich wyjazdowych szaleństw było i jest to, że nie mam możliwości przestrzegania reguł antybiotykowej diety. Oznacza to, że candidia pewnie sobie poszalała w moim organizmie i podczas piątkowej odkleszczowej wizyty będę musiała o tym fakcie poinformować panią doktor.

W takich momentach przypomina mi się "Przypowieść o maku" Czesława Miłosza i człowiek staje się trochę bardziej uduchowiony

Ostatnio gdy rozmawiam z ludźmi często słyszę, że rok czy półtora roku temu wyglądałam fatalnie, słaniałam się na nogach i generalnie nie było ze mną najlepiej. Doskonale zdawałam sobie wówczas sprawę z tego, jak się czuję, ale nie miałam świadomości, że tak to było po mnie widać i że teraz wyglądam o wiele lepiej. No i jestem przeszczęśliwa, że mam to już za sobą. Nie chciałabym tego piekła przeżywać na nowo.

Wszystkiego trzeba w życiu spróbować - i choć żeglowanie nie stanie się moją pasją, to i tak fajnie było łapać wiatr w żagle :)

Podczas pobytu na Warmii dobitnie zrozumiałam, że muszę dbać o to, by zapewnić sobie co najmniej 7 godzin snu. Po nieprzespanej nocy, a takie zdarzyły mi się na początku i pod koniec wyjazdu czułam się, jakby ktoś wyłączył mi baterie, a że jechałam tam organizować wakacje dzieciakom - nie mogłam sobie na to pozwolić.

Gdańsk i Hel również udało mi się odwiedzić :)

Do tego typu wyjazdów podchodzę trochę jak do misji. Pochłaniają mnie one na tyle, że często kosztem samej siebie działam na rzecz innych. To nie bardzo podoba się Ł., który w takich sytuacjach staje się moim głosem rozsądku. Był nim również wtedy, gdy w natłoku emocji, wrażeń i zajęć zapominałam o tym, żeby wziąć wszystkie leki (doba jest zdecydowanie za krótka na to, żeby sięgać po tabletkę ;-) ). Wówczas zawsze słyszałam: "Chcesz się leczyć do końca roku czy też przez kolejne kilka lat?". Słodka jest ta jego troska, choć powoduje również wyrzuty sumienia i to już mi się mniej podoba.

Był i Stefan. Tu płynie Kanałem Elbląskim na silniku i przy opuszczonych żaglach

Poczułam bezcelowość mojej boreliozowej krucjaty :( . Wyniknęła ona z tego, że podczas pobytu na Warmii (stolicy boreliozy w Polsce) znajoma złapała kleszcza. Poprosiła mnie o wyciągnięcie gadziny, co też uczyniłam. Kleszcza załadowałyśmy do słoiczka, by na drugi dzień wysłać go do badania. I co? I nic. W słoiczku kleszcz zakończył swój żywot i nigdzie nie został wysłany. Co więcej, miesięcznego leczenia ILADS znajoma też nie podejmie. Dlaczego? Bo to już drugi jej kleszcz w tym roku, pewnie będzie miała jeszcze kolejnego i z każdym musiałaby wywalić 1000 zł na leki.... No i poza tym "kleszcz musi być długo w ciele, żeby zaraził, a ten był malusieńki i ledwo się wbił, więc nie zdążył zarazić" - uwielbiam takie mity... Jak nie umiem bliskich mi osób namówić na ratowanie swojego zdrowia, a być może nawet życia, to tym bardziej nie namówię ludzi, którzy jedynie czytają moją historię na blogu i nie przeżywają jej ze mną w realnej rzeczywistości? Gdybym te X lat temu miała świadomość, jak należy postępować po ukąszeniu przez kleszcza wywaliłabym każde pieniądze - byleby nie mieć rozrusznika serca i nie znaleźć się w piekle zwanym przewlekłą i rozsianą boreliozą wraz z koinfekcjami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz