sobota, 27 września 2014

Herx

No i się zaczęło. W czwartek pojechałam do Marzeny w celu zakroplówkowania. Oczywiście był problem z wbiciem się w moje rewelacyjne żyły. Chciałam mieć wenflon w lewej ręce, bo jestem praworęczną istotą, a trudniej jest operować ręką z wenflonem. Niestety lewa ręka nie podjęła z nami współpracy i żyły nie chciały się pokazać - mimo usilnych prób Marzeny i moich. Stanęło zatem na prawej ręce, choć z wbiciem wcale nie było łatwiej.

 Zdążyłam już zapomnieć, jak to "fajnie" mieć kroplówki

Pierwsza kroplówka przebiegła bez problemów. Godzinka z hakiem i było po wszystkim. Przy okazji Marzena przypomniała mi, jak się to robi (jak przygotowuje się wlewy), dzięki czemu wczoraj, dzisiaj i jutro mogę działać sama. Zależy mi na tym, żeby robić to samej, bo nie chcę być dla kogokolwiek dużym obciążeniem... 

Wczorajsze podpinanie się pod Biotrakson również nie było problematyczne. Ł. był przy mnie i dzielnie asystował, choć nie znosi strzykawek i tym podobnych cudów techniki (parę razy musiał sobie usiąść z wrażenia). Dziś natomiast było znacznie gorzej. Tradycyjnie najpierw strzykawką wbiłam sól fizjologiczną, żeby sprawdzić, czy wenflon działa. Szczypało, ale gadzina weszła, więc zabraliśmy się przygotowanie roztworu 250 ml soli z Biotraksonem. Po podpięciu się kroplówka wolno kapała, z czasem coraz szybciej i wszystko było dobrze, aż tu nagle - nie wiedzieć, czemu - przestała lecieć. Nie pomogło masowanie, naciąganie, a nawet zaciskanie pięści. Nie leciała i koniec. Wpadłam więc na pomysł, żeby wbić jeszcze raz sól. Piekło jeszcze bardziej, ale zadziałało. Kroplówka zaczęła lecieć. Już myśleliśmy, że to koniec przygód, a tu jednak okazało się, że historia z masowaniem, naciąganiem, zaciskaniem i w końcu wbijaniem soli powtórzyła się raz jeszcze... Na szczęście tym razem spłynęło do końca. Aż boję się jutra... Wenflon musi wytrzymać, musi! Jeszcze tylko jutro i będę mogła go wyciągnąć. Potem trzy dni przerwy i od czwartku powtórka z rozrywki.

Obraz najlepszym wieszakiem na kroplówkę jest

Przygody z podłączaniem się pod kroplówkę są jednak niczym w porównaniu z moim samopoczuciem w dniu wczorajszym. Czułam się fatalnie... Grypa tylko bez wirusa grypy. Łamało mnie w kościach i stawach, bolały mnie mięśnia, mogłabym cały dzień leżeć i chciało mi się płakać. Pomyłka - chciało mi się ryczeć. Powodem chęci ryczenia nie było wcale złe samopoczucie fizyczne, było nim samopoczucie psychiczne. Od razu pomyślałam - herx... Dlaczego? Przecież założyłam sobie, że już borelek we mnie nie ma, więc nie będzie miało, co ginąć. Dlaczego mam tego herxa? Przecież tak bardzo chcę zakończyć to leczenie, tak bardzo chcę być zdrowa. Kurczę, chcę zjeść tę cholerną grzybową w Święta...

Dziś na szczęście czuję się lepiej. Pewnie pomogło mi w tym 10 godzin snu, które sobie zafundowałam w sposób zupełnie niecelowy (wieczorem padłam na twarz, a rano nie potrafiłam się obudzić). Mam nadzieję, że tak silna reakcja na Biotrakson już nie wróci, że naprawdę nie będzie miało, co ginąć. Żałuję tylko, że Ł. w ostateczności nie chciał się założyć, że to efekt Biotraksonu. On twierdził, że pewnie bierze mnie przeziębienie. Dziś po rzekomym przeziębieniu nie ma śladu, a ja miałabym kolejny wygrany zakład.

niedziela, 21 września 2014

Okropny dzień

W piątek przeżyłam jeden z gorszych dni w ostatnim czasie (na szczęście nie w moim życiu). Był szalenie wyczerpujący w sensie emocjonalnym. Nałożyło się na to kilka kwestii - całkiem prywatnych, jak również tych zdrowotnych. Spóźniłam się na wizytę lekarską przez gigakorki, następnie przez to spóźnienie spóźniłam się na urodziny i przeze mnie spóźniła się również znajoma, która z nami jechała. Na domiar złego - siedząc sobie sama w aucie około północy prawie zostałam napadnięta przez czterech zakapturzonych typów. Nawet nie chcę myśleć o tym, co mogło mi się stać...

Taki "wspaniały" piątek spowodował, że w sobotę obudziłam się z stanie psychicznego kaca (wyjaśnię tylko, że nic alkoholowego nie piłam), który miał również przełożenie na fizyczne samopoczucie pod hasłem "do bani". Do tego wszystkiego aura za oknem także nie nastrajała optymistycznie. Padał mój ulubiony rodzaj deszczu, czyli mżawka, a ja musiałam jechać do apteki w celu zrealizowania recepty na Biotrakson. I tu przeżyłam negatywne zaskoczenie. W aptece, w której kupuję odkąd się leczę, która wszystkie leki sprowadza na drugi dzień i w której raczej nie było problemów - pani mi mówi, że nie mają Biotraksonu w hurtowni, nie mają żadnych zamienników i nie mogą mi pomóc. Poradziła mi - uwaga, uwaga: pytać w innych aptekach. Na szczęście w pierwszej, w której zapytałam chyba uda się leki zakupić. Czy się udało - dowiem się w poniedziałek.

A tak w ogóle - czeka mnie obecnie 16 wlewów podwójnego Biotraksonu. Będę je przyjmować od czwartku do niedzieli i już się umówiłam z Marzeną (wielkie dzięki) na wbicie wenflonu i lekcję przypominającą - jak to się robi. 17 października kolejna wizyta lekarska i jeśli wszystko dobrze pójdzie - odgrzybianie i koniec :) . Yeah! Jak zwykle - proszę o trzymanie kciuków, żeby to właśnie tak wyglądało. Teraz bardzo prozaicznie - jeśli się uda, to w te Święta Bożego Narodzenia będę mogła jeść już wszystko, a więc również zupę grzybową czy pierogi z kapustą i grzybami. :) :) :)

Bardzo, bardzo, bardzo chciałabym zakończyć już leczenie...

Jedyna rzecz, której nie chcę, to strach, że borelioza wróci, że znów się będę gorzej czuć, że moje serducho się nie naprawi i że do końca życia będę musiała brać antybiotyki. Muszę znaleźć sposób, żeby nie dopuścić do siebie tego strachu.

W temacie serducha - dziś mnie boli. Musiałam jakoś źle w nocy spać, bo to taki ból spowodowany rozrusznikiem i nasilający się przy większych ruchach. Nie lubię tego bólu, nie lubię rozrusznika.

piątek, 12 września 2014

Powrót

Wróciłam. Już na dobre. Długie i intensywne wakacje skończyły się w niedzielę. Skończyły i od razu uderzyła mnie proza życia, codzienność, normalność. Nie narzekam z tego powodu, bo jestem przekonana, że to też jest dobre. Był czas przygotowań do wojaży, potem wojaże właśnie, a teraz jest czas normalności. Czas pracy i nowych zawodowych wyzwań (a szykuje mi się ich całkiem sporo). Trochę się boję, ale jednocześnie cieszę się na powrót.

Z prozaicznych kwestii jedyne, co po powrocie mnie uderzyło to to, że tak szybko robi się ciemno. Gdy wyjeżdżałam w sierpniu, to dzień był o wiele dłuższy. Teraz, gdy jestem w rytmie normalności (nie wakacji) nie umiem się do tego przyzwyczaić. Tak bardzo jesiennie przez te krótkie dni tu jest.

Wakacje w Chorwacji udały się bardzo. Jedynie pogoda nie była tak piękna, jak w zeszłym roku. Mimo to zwiedziliśmy i zrobiliśmy naprawdę dużo. Z ambitnych planów nie udało się tylko zobaczyć Zagrzebia, ale to dlatego, że i tak przekroczyliśmy wakacyjny budżet. Wkrótce wrzucę parę fotek z wyjazdu. Potrzebuję na to trochę czasu, a moja normalność charakteryzuje się jego brakiem, więc jeszcze nie zdążyłam się z tymi zdjęciami uporać.

Już mamy plany na przyszłe lato. Pierwotnie miała to być Norwegia na rowerach (wiadomość do Ł. - wciąż nie odrzuciłam tego pomysłu ;-) ), ale obecnie bardziej skłaniamy się ku wycieczce po Słowenii (z łazikowaniem po Alpach Julijskich), Chorwacji i docelowo Czarnogórze (z zahaczeniem o Albanię).

Moje samopoczucie podczas wyjazdu nie było złe, ale też nie było rewelacyjne. Miałam problemy ze snem. Ł. też je miał, więc to chyba wina miejsca i pogody. No i w trakcie picia berberysu też bywało gorzej. Niemniej jednak na pewno mam spore zapasy sił. Świadczą o tym chociażby górskie wycieczki, które sobie zafundowaliśmy. Rok temu weszliśmy na Anice Kuk i Sv. Jakov. Pierwsza trasa miała niecałe 7 km i pokonaliśmy 761 m przewyższeń. Druga wycieczka (która nawiasem mówiąc solidnie mnie sponiewierała) liczyła ponad 10 km i 759 m przewyższeń. W tym roku natomiast pierwsza wyprawa w góry to 13 km i 957 m przewyższeń, a druga - istne szaleństwo, spełnianie marzeń, czyli Vaganski Vrh 25 km i 1,82 km przeyższen. Yeah!

Góry Welebit są przepiękne, choć gdy temperatura powietrza sięga ponad 30 stopni - dosyć trudne. Na wycieczki tam trzeba zabierać duże ilości wody i nie można liczyć na skorzystanie ze źródełek, bo takich po prostu nie ma. W dodatku nie powinno się zbaczać ze szlaków, bo góry wciąż nie zostały rozminowane (miny stanowią efekt uboczny wojny 1991-1995). Tereny w szczególności zagrożone minami są zaznaczone na mapach, więc tam - ku rozpaczy Ł. - się nie zapuszczaliśmy. 

Zapomniałam o tym napisać wcześniej - w sierpniu trochę posypały mi się wyniki krwi, a konkretnie miałam (mam wciąż?) niedobór żelaza. Dlatego od wyjazdu na wczasy piję żelazo - codzienne rano. Na początku miałam żelazowy posmak w ustach, ale teraz już się przyzwyczaiłam - jak do wszystkich innych niedogodności boreliozowo-lambliowych.

W przyszłym tygodniu chciałabym pojechać zrobić badanie na bartonellę - chcemy z panią doktor sprawdzić, czy ilość przeciwciał się choć trochę zmniejszyła (w klasie IgG powinna się zmniejszyć, a w klasie IgM powinno już ich nie być). W związku z tym napisałam maila do laboratorium, w którym ostatnio robiłam badanie z pytaniem, gdzie mogę oddać krew. Czekam na informację i jak tylko przyjdzie - jadę się sprawdzić. :)

A tymczasem muszę kończyć, bo wybieramy się na urodziny i wypadałoby coś "przedsięwziąć" w tym temacie. ;-)

poniedziałek, 1 września 2014

Vaganski Vrh

30 sierpnia 2014 roku spełniliśmy swoje marzenie. Czekało rok na realizację. Zdobyliśmy najwyższy szczyt gór Welebit (Alpy Dynarskie) i jednocześnie drugi najwyższy szczyt Chorwacji - Vaganski Vrh (1757 m.n.p.m.). Dodam, że zaczynaliśmy od poziomu morza właśnie. Yeah! :) :) :)