czwartek, 13 czerwca 2019

Life still goes on!

Wow, ponad rok od poprzedniego posta. Zaniedbałam bloga i pewnie wciąż nic by się tu z mojej strony nie działo, gdyby nie... Gdyby nie dzisiejsza wizyta u odkleszczowej pani doktor. Ale od początku...

4 września zostałam mamą. Ciąża, ech... trudny dla mnie czas. Źle ją znosiłam w sensie psychicznym, bo fizycznie na szczęście nic złego się nie działo. Będąc w ciąży miałam wrażenie, że mózg mi się przegrzał i nie pracuje na dotychczasowych obrotach. Coś okropnego. W dodatku miałam też poczucie braku kontroli nad własnym ciałem, a także totalnego ograniczenia. A to wszystko nałożyło się na najbardziej upalną wiosnę i lato ostatnich kilku (kilkunastu?) lat. Leżąc cały sierpień na kanapie, czułam jak się pocę, wszystko mnie męczyło, a obrócenie się z boku na bok z arbuzem w miejscu brzucha ;-) też nie było łatwe. Na szczęście było - minęło! No i 4 września o godzinie 3:45 na świat przyszedł Tymek. Bobas ważył 3770 gram i mierzył 57 centymetrów, więc nie należał (i wciąż nie należy) do maluszków.

Tymek urodził się w naturalny sposób i z tym też były cyrki. Pierwotnie nie wyobrażałam sobie innego rozwiązania niż cesarskie cięcie. W trakcie ciąży okazało się jednak, że kardiolodzy (konsultowane z czterema) nie widzieli problemu w tym, że mam rodzić naturalnie. No to sobie wybrałam szpital, pojechałam na spotkanie z położną, a tu kolejny cyrk. Położna zawołała panią anestezjolog i okazało się, że ten wybrany szpital się boi mojego porodu, bo mają tylko pierwszy stopień referencyjności, co oznacza, że w przypadku jakichkolwiek komplikacji nie dysponują odpowiednim sprzętem, kadrą i wysyłają mamę lub dziecko do innej placówki. Mówiąc wprost wcale mnie tam nie chcieli. Na szczęście położna poleciła inny szpital (o drugim stopniu referencyjności) i swoją znajomą położną, która w nim pracuje. Tam chyba też nie byli zbyt zadowoleni z mojego przypadku i wszyscy się dziwili, że jak to z rozrusznikiem serca mam rodzić naturalnie. Czułam się jak kukułcze jajo. Koniec końców wszystko dobrze się skończyło. Co prawda musiałam zmienić ustawienia rozrusznika na "bezpieczne" w przypadku elektrokolagulacji (rodzaj elektrochirurgii) na wypadek cięcia i tak cały miesiąc miałam dokładnie to samo tętno (na tyle wysokie, żeby wytrzymać poród). Miesiąc, bo trzeba było to zrobić odpowiednio wcześnie. Akcja porodowa zaczęła się o północy i potoczyła się błyskawicznie. Gdy dojechaliśmy do szpitala (a zebraliśmy się naprawdę szybko) było już za późno na znieczulenie zewnątrzoponowe. Na szczęście ból nie był gigantyczny. Jasne, że bolało, jasne, że było to bardzo męczące, ale kurczę... dałam radę! Czasem wracam pamięcią do tamtej nocy i wtedy napawa mnie duma, radość i przekonanie, że to naprawdę było duże osiągnięcie. Na pewno jedno z ważniejszych, o ile nie najważniejsze, w moich życiu.

Oczywiście 4 września nasze życie wywróciło się do góry nogami. Wywróciło w bardzo przyjemny sposób. Macierzyństwo, choć czasem bardzo trudne, jest najlepszym, co mogło mnie spotkać. Myślę, że Ł. ma podobną opinię na temat ojcostwa. Tymek jest wspaniały. Świetnie jest patrzeć, jak się zmienia, rozwija, jak nabywa nowe umiejętności. Nie zrezygnowaliśmy też z gór, choć dostosowujemy wyprawy do potrzeb Tymka. Nigdy tak często jak obecnie nie byliśmy gośćmi górskich schronisk. Ł. nosi Tymka w chuście, ja natomiast noszę plecak z jego i naszymi rzeczami. Nie może oczywiście zabraknąć paru zabawek czy książeczek. W taki sposób w Dzień Matki udało nam się zdobyć Koronę Gór Polski. Tymek był na czterech szczytach, w tym trzech najwyższych w Sudetach - Śnieżce, Śnieżniku i Wysokiej Kopie. Tempa nie zwalniamy, w głowie mnóstwo kolejnych górskich celów. W temacie planów - trzymajcie kciuki za pogodę, bo dostałam od Ł. w prezencie urodzinowym wejście z przewodnikiem na Mnicha - mój od wielu, wielu lat tatrzański szczyt marzeń. Pod koniec czerwca zamierzam postawić na nim swoje zacne stopy ;-) . 

 W związku z tym, że zdecydowaliśmy się na karmienie Tymka piersią - biorę obecnie antybiotyki, żeby go przed ewentualną borrelią ochronić. Z tego też powodu co jakiś czas jeżdżę do mojej odkleszczowej pani doktor. Dziś właśnie na takiej wizycie byliśmy i to właśnie ona przypomniała mi o blogu. Przepraszam, że nie odpisywałam na Wasze komentarze - nie dostawałam powiadomień, że  piszecie, a brak czasu generowany przez Tymka spowodował, że tu nie zaglądałam.

I ostatni wątek. Od paru lat nabieram przekonania, że w życiu nic się nie dzieje przypadkowo. Nie ma przypadkowych rozmów, przypadkowo spotkanych osób, nie ma też przypadkowych zdarzeń. Wszystko jest z jakiegoś powodu... Uważam, że wiele osób napotkanych podczas mojej historii choroby i leczenia spotkałam po coś. To wszystko doprowadziło mnie do miejsca, w którym obecnie jestem. Miejsca, miejmy nadzieję, zmierzającego do radosnego końca. Miejsca, które być może doprowadzi mnie do życia bez rozrusznika serca, bo taka perspektywa właśnie się przede mną otworzyła. Dziękuję za nią! Jestem pełna nadziei!

niedziela, 13 maja 2018

Zmiany

Od jakiegoś czasu nosiłam się z zamiarem, że w końcu coś napiszę, ale do tej pory mi to nie wychodziło. Dużo się dzieje i jakoś nie miałam głowy, a może serca, do pisania tutaj. No ale... czas to zmienić.

Ostatni post napisałam w lipcu, czyli już po remoncie, a jeszcze przed wczasami, które nam się wyjątkowo udały. Naprawdę robiliśmy niesamowite rzeczy. Niesamowite dla nas, bo przecież każdy ma swoje szaleństwa i swoje zajawki. Po pierwsze zaliczyliśmy kilka via-ferrart. Ze szczególnym sentymentem wspominam wejście na Ojstricę (Alpy Kamnicko-Sawińskie), Prisojnik drogą przez Prisojnikowe Okno i Krn (Alpy Julijskie). Była ekspozycja, mniejsze i większe ścianki do pokonania, a nawet spadające na nas kamienie (tego akurat nie polecam) - słowem same przyjemności ;-) . W dodatku w górach dopisała nam pogoda i tylko ostatniego dnia nie udało się wejść na Mojstranę, ale w zamian zobaczyliśmy piękny wodospad i byliśmy na słynnej Letalnicy, czyli mamuciej skoczni w Planicy. Rafting na Soczy też był bezbłędny, choć woda okropnie zimna i nawet pianka mi nie pomagała, no ale ja zmarzluchem jestem. A to, że woda była zimna wielokrotnie testowaliśmy, bo nasz przewodnik urozmaicał spływ raftem atrakcjami w stylu skoki do wody, stawanie na bokach raftu czy pływanie wpław z nurtem rzeki. Oczywiście wszystko w bezpiecznych i sprawdzonych miejscach. Podsumowując polecam wszystkim Słowenię - od wybrzeża (nad którym też spędziliśmy parę dni) po góry.

Po wczasach niestety ogarnął mnie wir pracy. Jesienią dużo się działo i miałam sporo zawodowych wyzwań. Niemniej jednak udało się parę razy wyskoczyć w góry - Tatry, Świętokrzyskie, Beskid Niski i Sudety. Ł. wymyślił nowy projekt - zdobywanie Korony Gór Polski, czyli 28 najwyższych szczytów w 28 polskich pasmach górskich. Z tego też względu jeździmy od jakiegoś czasu po Polsce południowej i kompletujemy kolejne szczyty. 

Zdrowotnie druga połowa 2017 roku przebiegała u mnie bez jakichkolwiek boreliozowo-bartonellowych problemów. W listopadzie byłam na dorocznym przeglądzie rozrusznika. Z nim też wszystko OK, a gdyby się zepsuł to mam rytm zastępczy 45 uderzeń na minutę (tak samodzielnie bije moje serce). W 2016 było 40, więc ucieszyła mnie ta wiadomość, choć moja kardiolog nie pała w tej materii entuzjazmem. Dla niej blok serca to blok serca i tyle.

A teraz najważniejsze... 24 grudnia 2017 roku dowiedzieliśmy się, że... jestem w ciąży. Zdrowotnie to był bardzo dobry moment na rozpoczęcie starań i bez jakichkolwiek problemów udało się :). Nawet się śmiałam, że moje uwielbienie do planowania i realizowania tych planów spełnia się w każdej sferze życia ;-). Pierwszy trymestr był koszmarny. Byłam wrakiem człowieka - niemalże jak podczas intensywnego leczenia boreliozy. Wracałam z pracy i popołudnia mijały mi na leżeniu i spaniu. Doprowadzało mnie to do frustracji. W dodatku klasycznie i stereotypowo wymiotowałam. Okropność. Wypieram to obecnie z pamięci, ale naprawdę nie były to miłe chwile. W dodatku przez małe plamienia wylądowałam na Duphastonie, czyli hormonach na podtrzymanie ciąży, których na szczęście już brać nie muszę. Mimo to nie byłabym sobą, gdybym potrafiła usiedzieć na tyłku. W związku z tym, że narty i góry (ku mojej wielkiej rozpaczy) odpadały, to pojechaliśmy w lutym nad morze - zawsze chciałam zobaczyć morze zimą. Tam o dziwo czułam się zdecydowanie lepiej. Może wpłynęły na to spacery po plaży i wdychanie - mam nadzieję - dużych pokładów jodu.

Główka i rączka widziana na USG

Oczywiście od razu umówiłam się też na wizytę do mojej odkleszczowej pani doktor. Przed zajściem w ciążę wiedzieliśmy, że prawdopodobnie będzie się ona wiązała z zażywaniem antybiotyku. Świadomi wad i zalet takiego rozwiązania, po konsultacji tej kwestii z ginekologiem, który prowadzi moją ciążę, zdecydowaliśmy się na bezpieczny dla dziecka antybiotyk - Zinat. Jego rola ma polegać na pomaganiu białym krwinkom zgromadzonym w łożysku w niedopuszczaniu do dziecka ewentualnych bakterii borelii (które mogę wciąż w sobie mieć, choć nie muszę). Antybiotyk biorę od ok. 12 tygodnia, czyli momentu wykształcenia się łożyska i nie odczuwam w związku z tym żadnych negatywnych konsekwencji. 
 
Obecnie zaczynam 6 miesiąc (25 tydzień). Jesteśmy już po drugich badaniach prenatalnych i jak na razie wszystko jest OK. Będziemy mieli syna i młody - co najważniejsze - rozwija się prawidłowo, a  jego serce bije prawidłowo, nie ma bloku. Planowana data porodu to 1 września. Obecnie rozstrzyga się kwestia cesarskiego cięcia, które być może będę mieć wykonywane.

Nóżka podczas drugiego prenatalnego. Generalnie młody nie bardzo chce pozować do zdjęć i odwraca się plecami, utrudniając badania.

W drugim trymestrze poczułam się o wiele lepiej. Nie jest to stan, jaki był przed ciążą, ale nie mogę narzekać. W kwietniu i na początku maja udało nam się nawet parę wycieczek w góry zrobić. Zdobyliśmy Ślężę, Waligórę, Szczeliniec Wielki, Skopiec, Skalnik i Chełmiec, a więc 6 sudeckich szczytów od 700 do 900 m.n.p.m. zaliczanych do Korony. Chciałabym jeszcze gdzieś na parę dni w czerwcu wyskoczyć, ale to już chyba bez górskich celów. Powoli musimy zacząć ogarniać wyprawkę dla dziecka, choć odkładamy to na czerwiec...

Trzymajcie proszę kciuki, żeby wszystko dalej tak dobrze się układało i żeby młody był zdrowy. Możecie też trzymać kciuki za mnie, żebym przeżyła trzeci trymestr, który pewnie będzie równie "urokliwy" jak pierwszy. Wbrew powszechnej opinii mam też nadzieję, że lato będzie chłodne, bo wiosenne upały mnie wykańczają, a co dopiero w lipcu czy w sierpniu.

sobota, 22 lipca 2017

:)

Obiecałam, że w lipcu się odezwę, ale tak jakoś nie umiałam się za to zabrać. Do tego - jak zawsze - czas zapycha jak szalony i w ten oto sposób mamy już trzecią dekadę lipca, za chwilę sierpień i kolejne lato za nami... Ale koniec marudzenia! Ot co!

Co u mnie? Sporo nowości. Kupiliśmy z Ł. mieszkanie i pierwsza połowa roku upłynęła nam pod znakiem remontu. Jeszcze zostały tylko drobne prace do zrobienia. Masę energii i czasu pochłonął nam ten remont, dlatego tym bardziej się cieszę, że to wszystko już prawie za nami. 

W dodatku miałam dosyć intensywny czas w pracy i jak tak na to wszystko patrzę, to nie zapowiada się, żeby miało być lepiej - słowem: albo przywyknę, albo będę musiała pomyśleć o przebranżowieniu. Na razie staram się przywyknąć.

W związku z remontem i pracą nie mieliśmy za wiele czasu na górskie wypady. Wstyd przyznać, ale od początku roku uskuteczniliśmy tylko trzy wycieczki. Ł. wymyślił nową górską misję, którą ja przyjęłam - staramy się zdobyć Koronę Gór Polski i w tym roku "wspięliśmy się" na Lubomir, Czupel i Radziejową. Mój licznik na dziś to 10 z 28 szczytów KGP, Ł. ma 11, ale Śnieżkę będzie musiał powtórzyć ze mną (wstyd przyznać - nigdy nie byłam w Sudetach). Jednak największym górskim tegorocznym wyzwaniem zrealizowanym do tej pory było wzięcie udziału w XI Wyrypie Beskidzkiej. Tym razem warunki były trudne (tym razem, bo moją pierwszą Wyrypę ukończyłam w 2015 roku) - dwie burze, deszcz, gigantyczne błoto i wymagająca trasa spowodowały, że przeszliśmy 50 km (dystans wynosił 60 km) i zajęło nam to 19 godzin (od 20:00 do 15:00), co stanowiło nasz plan minimum. Ja byłam mega zadowolona, Ł. miał apetyt na więcej i pewnie gdyby szedł sam, to zrobił tę sześćdziesiątkę.

W temacie górskich planów - w sierpniu wyjeżdżamy na urlop. W planie - już chyba tradycyjnie - Słowenia i parę dni w Chorwacji. Wymyślony przeze mnie harmonogram wyprawy jest dosyć ambitny - dużo gór, trochę zwiedzania i coś, na co bardzo się cieszę, czyli rafting. Nigdy w życiu nie brałam udziału w raftingu i już nie umiem się go doczekać.

OK, to tyle jeśli chodzi o czasopochłaniacze, przejdźmy do spraw zdrowotnych. No więc tak... Odgrzybiłam się i w marcu zakończyłam wizyty u mojej lekarki (przynajmniej jeśli chodzi o wizyty w swojej własnej sprawie, bo byłam jeszcze u niej z mamą, ale to zupełnie inna historia). Po ostatniej wizycie dalej piłam zioła, ale w maju z nich zrezygnowałam w obawie, że przez nie mam problemy z żelazem. No właśnie... problemy z żelazem. Jego niedobór to właśnie coś, co obecnie najbardziej mi dokucza. W zasadzie to nie jest kwestia samego żelaza, ale - tak jak już kiedyś pisałam - ferrytyny, czyli białka, które je magazynuje. I z powodu tych problemów - za zgodą lekarki - udałam się do zielarki, którą poleciła mi koleżanka z pracy i która jej pomogła z problemami zdrowotnymi. Jak się okazało już na miejscu zielarka zajmuje się... medycyną chińską. Wcześniej nie miałam przekonania do takich praktyk, ale gdy już przyszłam na wizytę, to sobie pomyślałam, że co ma być, to będzie. W taki właśnie sposób w połowie czerwca rozpoczęłam kurację chińskimi ziołami, która ma trwać 3-4 miesiące. Do tego dochodzi dieta - bezglutenowa (kupuję obecnie chleb kukurydziany z amarantusem, bez drożdży - "pycha"), beznabiałowa, bezcukrowa, bezkofeinowa i bezalkoholowa. Staram się jak mogę, choć czasem zdarza mi się zgrzeszyć. W dodatku za radą lekarki odkleszczowej zrobiłam badania na całkowitą zdolność wiązania żelaza (TIBC) i utajoną zdolność wiązania żelaza (UIBC), które wyszły w normie, co oznacza, że dalej nie miałam odpowiedzi skąd te braki ferrytyny. Odpowiedzi udzieliła chińska zielarka sugerując uszkodzenie przez antybiotykoterapię kosmków jelitowych - właśnie z tego powodu stosuję chińskie zioła i dietę. Notabene przez tę dietę stałam się bywalczynią "zdrowych" sklepów i odkryłam produkty, o istnieniu których nie miałam pojęcia (np. ocet jabłkowy - obrzydlistwo - czy sól himalajska). Miejmy nadzieję, że to pomoże, bo głównym symptomem żelazowych problemów są wypadające włosy. To jest moja zmora... :( :( :( .

W czerwcu zrobiłam również badania na bartonellę i boreliozę. Jeśli chodzi o te pierwsze - mega pozytywne zaskoczenie. Bartonella zawsze w testach wychodziła mi pozytywna i to bardzo. Obecnie w klasie IgG na sześć jej rodzajów, które można zbadać u dra W. cztery mam graniczne i dwa ujemne, z kolei na dwa rodzaje z klasy IgM - jeden graniczny i jeden ujemny :) :) :) . Bardzo bałam się tego badania i jego wyników, a tu taka niespodzianka. Ogromnie mnie to ucieszyło. W przypadku boreliozy - IgM negatywne, IgG pozytywne przez VlsE i flagelinę (w teście Western Blot to właśnie w ich przypadku nabiłam punktów). Moja lekarka powiedziała mi jednak, że flagelina nie jest istotna, więc tak naprawdę jedynie VlsE jest pozytywne i że wyniki patrząc na te wszystkie lata chorowania i następnie leczenia są rewelacyjne. Uffff. Muszę również dodać, że chyba nie zauważam już jakichś silnych objawów chorób odkleszczowych. Większość (a może nawet wszystkie, sama już nie wiem) zniknęła, odeszła w zakamarki niepamięci. Śpię i wysypiam się, nie mam problemów z bólami stawów i mięśni, kości mi nie strzelają, jestem w dobrej kondycji psychicznej, nie mam problemów z wysypkami, a bóle głowy towarzyszą mi naprawdę sporadycznie. Jest naprawdę dobrze!

Jak tak o tym wszystkim myślę, to mam kłębowisko różnych emocji w głowie. Dominuje radość ogromna i ulga, ale obecny jest też lekki strach i lęk przez ewentualnym powrotem choroby. Dlatego wybieram opcję niemyślenia ;-) , a w zasadzie po prostu nie zastanawiam się nad tym, żyję, idę do przodu i tyle. Chyba też jestem pogodzona z tym, że moje panie 2B mogą kiedyś wrócić. Uważam, że każdy zaleczony pacjent powinien żyć z taką świadomością. Pozostaje nam zatem uważnie obserwować swój organizm i nie bagatelizować potencjalnych objawów. Tak by w razie "W" reagować szybciej niż później.

Gdy zaczynałam pisanie tego bloga przyświecały mi dwa cele - pomóc innym szerząc wiedzę o chorobach odkleszczowych, ale także pomóc sobie poprzez zapisanie myśli i emocji towarzyszących leczeniu, tak by było mi trochę lżej - zwłaszcza, że miałam (pewnie w jakiejś mierze wciąż mam) problem z mówieniem o sobie i swoich uczuciach. Dziś wiem, że zamierzenia te udało mi się zrealizować. W dużej części dzięki Wam - osobom, które czytają bloga, osobom, które decydują się komentować moje posty i w ten sposób dzielą się własnymi spostrzeżeniami. Dlatego chciałabym podziękować Wam za to, że towarzyszyliście mi w mojej walce. Gdy piszę te słowa czuję ogromne wzruszenie, a to chyba dlatego, że do choroby nie potrafię podchodzić bez emocji. Jest ona najtrudniejszym doświadczeniem w moim trzydziestokilkuletnim życiu. Może to zabrzmi banalnie, ale poza oczywistym jej negatywnym aspektem, sporo dzięki niej się nauczyłam. Myślę, że panie B spowodowały, że stałam się odrobinę lepszym człowiekiem, a już na pewno bardziej dojrzałym. Dały mi nieco inną optykę patrzenia na świat i ludzi. Myślę, że nie jestem w takim myśleniu sama i wielu chorych czuje podobnie.

Nie żegnam się, bo życie płynie dalej, więc blog się nie kończy. Postaram się co jakiś czas pisać w tej przestrzeni - jeśli tylko będę miała coś do powiedzenia.

Na razie nie musicie się o mnie martwić, ja natomiast mocno będę trzymała kciuki za każdą chorą osobę. Za to, żebyście mieli siłę do walki, żebyście się nie poddawali, żeby stan Waszego zdrowia się poprawił (niezależnie od tego, czy uda się Wam tę walkę wygrać).

Zapewniam, że dalej będę aktywna, będę dbać o zdrowie, będę się starać odbudować kosmki jelitowe i poprawić poziom ferrytyny, a gdy to się uda... to wtedy będę realizować inne plany, a w zasadzie będziemy je z Ł. realizować...

Do zobaczenia!

wtorek, 4 kwietnia 2017

Hej hej!

Hej! Witajcie po przerwie. Jak ten czas szybko płynie... Zdecydowanie za szybko...

W każdym razie jeszcze tego nie wiecie, ale... ale już od grudnia nie biorcę abx. Od stycznia do połowy marca się odgrzybiałam - Nystatyna, Orungal, Flukonnazol i oczywiście dieta. Obecnie piję tylko zioła. Jest dobrze, naprawdę. W czerwcu mam zrobić WB i badanie na bartonellę. 

Z minusów - moje pokłady żelaza nie chcą się za bardzo odbudowywać, obecnie ich poziom wynosi ok. 20 (poziom ferrytyny), a dobrze by było, gdyby udało się osiągnąć 80. Zatem piję również żelazo i sok z buraka. Do tego witaminę C (kwas L-askorbinowy) w dużej dawce i jabłczan magnezu. Tak, by jeszcze bardziej postawić organizm na nogi po tych czterech latach leczenia dwóch "b".

Nie wiem, czy jestem wyleczona, zaleczona. Staram się o tym nie myśleć i cieszyć się każdym dniem. Tylko czasem wracają wspomnienia tych czterech lat. Kurczę, naprawdę było trudno. Gdy myślę o sobie i o innych chorych, to zawsze pojawia się poczucie bezsilności i ono właśnie jest najgorsze.

Na koniec chciałabym życzyć wszystkim walczącym dużo sił i wytrwałości. Nie poddawajcie się, nawet gdy jest bardzo trudno. Doskonale wiem, jak trudno może być! Trzymam za wszystkich kciuki. Zaglądajcie tu czasem. Na pewno się odezwę. Najpóźniej po badaniach...

Do zobaczenia!

sobota, 19 listopada 2016

Długo mnie tu nie było...

Długo mnie tu nie było. Z różnych powodów. Po pierwsze żyję w wiecznym niedoczasie. Z roku na rok mam coraz więcej obowiązków i zadań do wykonania. Po drugie i chyba ważniejsze nie chciało mi się ani myśleć, ani tym bardziej pisać o chorowaniu.

W telegraficznym skrócie postaram się opisać, co się wydarzyło w tym czasie, gdy mnie tu nie było. Po pierwsze okazało się, że mam anemię. Anemię, która uwidaczniała się tylko na poziomie płytek krwi. Dopiero po badaniu na poziom ferratyny, czyli białka magazynującego żelazo, wyszło szydło z worka. Mój poziom ferratyny wynosił 3, norma jest od 10 do 190. Gdzieś wyczytałam, że by nie wypadały włosy należy mieć ją na poziomie 80. Nie wiem, ile teraz jest, ale na pewno więcej. Włosy przestał wypadać! Hurra!

W temacie żelaza - piję żelazo w preparacie Ferroplex - dwa razy dziennie lub raz - w zależności od zaleceń lekarki. Przestałam również pić kawę, a wypijałam jej naprawdę dużo. Od momentu odstawienia kawy jest o wiele, wiele lepiej. Choć oczywiście początki były trudne - miałam typowe objawy odstawienia środka, który uzależniał. Do tego piję sok z buraka - raz kupiłam w aptece, a teraz taki sok robi mi teściowa. 

Poza tym w sierpniu ze względu na złe wyniki krwi musiałam odstawić antybiotyki. We wrześniu wróciłam do Bactrimu, który od października biorę razem z ziołami. W listopadzie "dojadam" resztkę Moloxinu, który mam w domu. Być może to jest ostatni lub przedostatni miesiąc z abx. Potem w planie odgrzybianie i zioła, a potem koniec.

Nie jest idealnie, ale jest dobrze. Wciąż mam drobne objawy (mroczki i czasem wysypki), ale być może z powodu rozrusznika nie da się ich ca.łkowicie wyplewić. W każdym razie, gdy skończę z antybiotykami, to i tak zamierzam pić ziółka, a mam ich całkiem sporo - na bartonellę (trzy rodzaje), na węzły chłonne, na wątrobę, na śledzionę, na candidię. Tak więc Alleluja i do przodu! ;-)

sobota, 9 lipca 2016

Tym razem Bactrim

Ech. Tak to już jest, że raz na wozie, raz pod wozem. Myślałam, że już jest dobrze, że będzie tylko lepiej. No ale... Fakty są takie, że w połowie czerwca do Moloxinu i ziół dołączyłyśmy z moją odkleszczową panią doktor Bactrim. I się zaczęło. Temperatura ciała średnio 36,0. Węzły chłonne spuchnięte. Wysypki. Kłopoty ze skórą twarzy i dekoltu. Negatywne myśli, głównie wieczorem. Ból głowy, dwa razy nawet obudził mnie rano. Tradycyjne mroczki. Wypadające włosy

Zdążyłam już zapomnieć, że mogę to wszystko odczuwać i to w dodatku naraz. Zawsze powtarzałam, że ból fizyczny to nic, w porównaniu z tym psychicznym. A ostatnio moja barto na psychikę siadła mi solidnie. Nawet nie chciało mi się na bloga zaglądać. Dlaczego? Bo miałam wrażenie, że to jakieś never ending story. Że co chwilę piszę o pogorszeniach, o tym, że jest źle. A przecież już dawno powinno być dobrze. W każdym razie nie jest.

Miałam kiedyś znajomą, która okłamywała wszystkich wokół, że jest chora na raka. Wiele osób przejmowało się jej losem, ze mną włącznie. Chcieliśmy jakieś zbiórki pieniężne organizować, chcieliśmy jej pomóc. Mówiła, że ma raka płuc z przerzutami do żołądka i mózgu, stadium terminalne. Co jakiś czas następowały poprawy, a potem nawroty. W taki sposób parę lat ja i moi znajomi wierzyliśmy w tę jej bajkę. Piętnaście lat później, dziś, dziewczyna dalej żyje, ma męża i dziecko, o zgrozo - pracuje jako nauczyciel I-III (w życiu bym jej dziecka nie powierzyła). Dlaczego kłamała - nie mam pojęcia. Chyba była zakompleksiona, czuła się gorsza i chciała zwrócić na siebie uwagę. W każdym razie trauma po tym, jak odkryłam kłamstwo została mi do dziś. I dokonując autopsychoanalizy stwierdzam, że może też dlatego trudno mi po raz kolejny obwieszczać światu - jest gorzej niż było, wciąż nie udało mi się pokonać bartonelli, bla, bla, bla.

Z pozytywów - w końcu obcięłam włosy. Ostatnio obcinałam je w kwietniu zeszłego roku. Były zapuszczane do ślubu, potem jeszcze czekały na sesję plenerową, którą zrobiliśmy dopiero we wtorek, no i w środę pozbyłam się 15 cm włosów. Dobrze im to zrobi - są lżejsze, może będę troszkę mniej wypadać i poza tym nowa fryzura sprawia, że optycznie nabrały objętości. 

Tegoroczne lato zapowiada się bardzo pracowicie. Jak jeszcze nigdy. Mam nadzieję, że dam radę, a 30 lipca wyruszamy na wakacje. Tym razem znów Słowenia i po raz kolejny Chorwacja. Plany jak zwykle ambitne - górskie wycieczki (Jalovec, Alpy Kamnicko-Sawińskie, a w Chorwacji Vrh Dinare - ich najwyższy szczyt, oby się udało), zwiedzanie i ostatni tydzień plażowanie na Hvarze. Nie mogę się doczekać, byle do 30.

czwartek, 16 czerwca 2016

Biesy i Czady

Wesele, wesele i po weselu ;-) . W sumie to już powoli zaczynam o nim nie pamiętać ;-) . Muszę przyznać, że całkiem nam się ono udało i nawet pogoda była wymarzona. Dzięki za trzymane kciuki :) . Bałam się, że nie dam rady wytrzymać do rana, ale to są takie emocje, że gdy kładliśmy się spać o 7:00 rano, to nawet nie czułam jakiegoś wielkiego zmęczenia. 

We wtorek po weselu wyjechaliśmy na parę dni w Bieszczady - tak trochę w myśl zasady: "Rzuć wszystko i jedź w Bieszczady!". Było super. Trzy dni chodziliśmy po górach. Pokonaliśmy ponad 50 km i niecałe 3 km pozytywnego przewyższenia. Pogoda była mieszana - słońce przez półtora dnia i drugie półtora w chmurach z ryzykiem deszczu, chociaż nas na szczęście nie zmoczyło. 

Po Bieszczadach pojechałam do stolycy (służbowo) i dopiero dziś spędziłam pierwszy dzień w pracy. Ten pierwszy dzień wystarczy mi za całe dwa tygodnie, bo się okazało, że do 30 czerwca mam całą masę spraw do zrobienia i zaczynam się zastanawiać, czy dam radę i czy to jest w ogóle możliwe :( . 

Na czas życiowego zamieszania odpuściłam zioła. Za bardzo nie miałam czasu ani możliwości parzenia ziółek. Wrócę do nich jutro, a w poniedziałek kolejna wizyta lekarska. Zobaczymy, jak się sprawy mają.

Kończę na dziś, odezwę się, gdy tylko ogarnę pracę :( . 

I na koniec parę landszafcików z raju :) .