środa, 29 października 2014

Pisarskiej weny brak

W zasadzie w ostatnim czasie nie wydarzyła się żadna nowość z zakresu mojego leczenia i w związku z tym weny pisarskiej jakoś mi brak. Choć oczywiście postaram się coś naskrobać.

Codziennie grzecznie połykam pigułki Rifampicyny, choć chyba słowo codziennie nie jest tu adekwatne, bo robię to w nocy. Rifampicynę powinnam brać co najmniej 4 godziny po jedzeniu. Początkowo jadłam o 19:00, a lek połykałam o 23:00. Jednak w związku z tym, że nie zawsze zdążyłam zjeść o rozsądnej z punktu widzenia racjonalnego żywienia porze - zmieniłam godzinę brania Rifmapicyny i teraz budzę się o 1:30.

W efekcie jej zażywania odnoszę wrażenie, że na moim ciele jest jakby więcej "nierówności" skórnych, czyli jakichś takich małych bądź większych krostek. Choć jest też pewien sukces - po dwóch tygodniach w końcu zeszły mi siniaki z poprzednich kroplówkowych przygód. Ufff, przez te sińce musiałam zakrywać ramiona i przeżyłam stres u lekarza medycyny pracy, któremu nie przyznałam się, że jestem chora i że się leczę. Powiedziałam jedynie o rozruszniku - tego ukryć by się nie udało.

W zeszłym tygodniu byłam na wyjeździe służbowym w... Zakopanym. Dobór miejsca bardzo mnie ucieszył, tym bardziej, że Ł. pojechał ze mną. W stolicy polskich Tatr zostaliśmy jeszcze przez weekend i to był strzał w dziesiątkę, bo po trzech dniach załamania pogody i opadów śniegu nie tylko w górach - w sobotni poranek przywitało nas przepiękne słońce i widok ośnieżonych tatrzańskich szczytów. Wybraliśmy się na wycieczkę w Tatry Zachodnie - chcieliśmy zdobyć Tomanową Przełęcz, ale okazało się, że zaznaczony na mapie szlak był nieczynny. Jak potem wyczytaliśmy w necie - prawdopodobnie od dekady. Weszliśmy więc na Ciemniak (2096 m.n.p.m.) i było naprawdę trudno. Bolały kolano-mięśnie. Jak to Ł. podsumował - uwaga, padnie niecenzuralne słowo - ja zawsze muszę być taką twardą suką i mimo że on wchodzić wcale nie chciał (preferował zejście z przełęczy na wysokości 1840 m.n.p.m.) - zrobił to tylko dla mnie, no i Ciemniaka zdobyliśmy. Ha! W niedzielę z kolei wdrapaliśmy się na słowackie Solisko (2126 m.n.p.m.) - wykorzystując to, że był to ostatni weekend przez zimowym zamknięciem słowackich szlaków. Przyznam szczerze, że wyjazd służbowy plus Tatry zmęczył mnie bardzo. Na szczęście w poniedziałek odpoczęłam. Prawdę mówiąc - do niczego innego w poniedziałek się nie nadawałam. Z kronikarskiego obowiązku zaznaczę, że z tego wszystkiego leciała mi krew z nosa. Z kronikarskiego obowiązku, bo wcale nie chciałabym się tym chwalić...

W najbliższym czasie żadnych wyjazdów górskich nie planuję, tak więc było to pożegnanie Tatr A.D. 2014.

I to w zasadzie tyle. Następna wizyta odkleszczowa 14 listopada. W międzyczasie muszę zrobić badanie na poziom witaminy D. W przyszłym tygodniu to ogarnę, bo nie miałam czasu do tej pory. Generalnie czasu mało mam ostatnio...

niedziela, 19 października 2014

Domek z kart

Ostatnie dni nie były dla mnie zbyt dobre. Jednak życie uczy, że zawsze po gorszym okresie przychodzi ten lepszy. Taka sinusoida. Wierzę, że w końcu nastąpią dla mnie dobre dni.

Czułam się fatalnie (dziś było OK, stąd czas przeszły). Fizycznie, psychicznie, jakkolwiek. Jedno napędzało drugie. Choroba uwidoczniła najgorsze cechy mojego charakteru, a wszystkie humorki dzielnie znosili moi bliscy. Zostaną przy mnie świętymi za życia, z Ł. na czele. Łez to naprawdę hektolitry wypłakałam.

Był to okropny czas, ale wyciągnęłam z niego lekcję na temat potęgi umysłu. Wszystko się posypało w momencie, gdy posypało się w mojej głowie. Gdy runął kolos na glinianych nogach. Gdy w pył zostało obrócone poczucie kontroli nad sytuacją i wychodzenia z historii kleszczy i chorób przez nie roznoszonych. Gdy otrzymałam wynik badania na bartonellę. Momentalnie objawy - wcześniej niezauważalne - zostały uwidocznione i zintensyfikowane. Codzienny ból głowy, bóle kolan, oszaleć można było (oby rzeczywiście czas przeszły był adekwatny).

W dodatku kroplówki wybitnie mnie męczyły (dziś zrobiłam ostatnią), a w ten weekend to było apogeum męki. Marzena przez półtorej godziny wbijała mi wenflon i podjęła 7 prób. Żyły albo uciekały, albo pękały. Co więcej, wenflon wytrzymał dwa wlewy i wczoraj musiałam jechać w celu wbicia kolejnego. W efekcie moje ręce wyglądają jak u rasowego ćpuna - są opuchnięte, sine i pokłute. Miodzio. We wtorek mam wizytę u lekarza medycyny pracy - pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że nie zauważy.

Wczoraj rozpoczęłam ponowne wytępianie bartonelli. Na dobry początek - Rifampicyna, więc znów sikam na pomarańczowo. Bartonella się wkurzyła i mimo że na razie zaczynam od mniejszej dawki (obecnie jest jedna, za tydzień będą już dwie tabletki na dobę) - pojawiła mi się wysypka (za pierwszym razem, w marcu 2013 roku, też dostałam wysypki). Grudki cielistego koloru, które swędzą. Głównie mam je na brzuchu, ale również są na przedramionach i udach. Efekt jednej tabletki - wow.

Kolejna lekcja płynąca z obecnej sytuacji - w przypadku chorób odkleszczowych nie można wyznaczać sobie terminów, zakładać, że koniec leczenia i zarazem chorowania nastąpi wtedy i wtedy. Należy pokornie i cierpliwie czekać, żyć bez deadlinów. Niby o tym wiedziałam, niby o tym wiem, ale to strasznie trudne jest do faktycznego wdrożenia.

Strategia na najbliższy czas? Mozolnie odbudowywać domek z kart, który runął wraz z informacją na temat bartonelli w moim organizmie.

wtorek, 7 października 2014

Podle

Podle jest ciągle. Z małymi przerwami na brak podłości. Wymyślone sposoby, żeby trzymać się w kupie jakoś się nie sprawdzają. Widzę moje choroby (ile?, jakie? nie wiem już sama) wszędzie. Widzę je w każdym smutku i każdej wylanej łzy, widzę je w każdym napiętym do granic możliwości nerwie, widzę je w każdym bólu kolan i mięśni, widzę je w każdym niewysłanym SMSie i niewybranym połączeniu, niepodjętej rozmowie, widzę je w każdej próbie ucieczki od mówienia i pokazywania, że coś jest nie tak, wreszcie widzę je każdego wieczoru podczas ładowania tabletek na nowy dzień i każdym momencie, kiedy je połykam, widzę je w spuchniętej i bolącej ręce po czterech dniach "noszenia" wenflonu, widzę je w każdej chwili, kiedy kroplówka nie chce lecieć, widzę je w każdej myśli, kiedy uświadamiam sobie, że nie jestem taka, jak inni, że noszę jakiś pieprzony bagaż zbyt trudnych doświadczeń, widzę je zawsze, gdy czegoś nie pamiętam, choć powinnam, gdy coś przekręcę, gdy napiszę z błędem, widzę je za każdym razem, gdy spoglądam w lustro...

Wielokrotnie słyszałam, że najtrudniejszy jest brak diagnozy. Gdy się zdiagnozujesz, to potem już jest łatwiej. Gówno prawda, wcale nie jest łatwiej!

sobota, 4 października 2014