piątek, 25 lipca 2014

Kocham Debecylinę!

Nie wiem, od czego zacząć - tyle się tego nagromadziło. Chyba chronologicznie wszystko opiszę - tak będzie mi najłatwiej.

Stan małej załamki tydzień temu w piątek całkowicie zniknął. W piątek bowiem byliśmy z Ł. na kolejnej wizycie u odkleszczowej Pani doktor. To znaczy ja byłam w środku, a Ł. czekał z kompem na kolanach i załatwiał wszystkie sprawy, których nie zdążył zrobić w domu, a które musiał ogarnąć przed wyjazdem w Tatry, który w miniony weekend sobie zafundowaliśmy. No i się podziało. W pozytywnym znaczeniu - podziało się. Przedstawiłam Pani doktor wydruk z rozrusznika i okazało się, że kardiolożka coś źle mnie poinformowała. Moje serce przyspieszyło! Wcale nie bije z częstotliwością 40 uderzeń na minutę tylko 50! Na potwierdzenie tej tezy - rozrusznik przewiduje, że będzie jeszcze pracował przez 9,5 roku zanim wyczerpie mu się bateria. Rok temu też tyle przewidywał. Zatem moje serce bije szybciej, a on nie musi działać tak intensywnie, jak musiał jeszcze rok temu! Yeah! Co prawda, blok trzeciego stopnia wciąż mam, ale kurczę blade - jest POPRAWA! Zaczynam powoli znów wierzyć w cud, a wiadomo - na cuda trzeba zawsze trochę poczekać, więc od teraz daję sobie czas i głęboko wierzę, że nastąpią dalsze postępy w pracy mojego serca.

Wypad w Tatry z plakietką, którą dostałam od SCHNB: "Mały kleszcz, duży problem"

Dalszy ciąg wizyty był równie dobry - koniec mojego leczenia jest bliżej niż dalej. Jak wrócę z wakacji czeka mnie miesiąc z Biotraksonem, żeby sprawdzić, czy jeszcze może mi się poprawić. Jeśli drastycznych zmian na lepsze nie będzie, to znaczy, że borelki są zaleczone. I właśnie taki mam plan, żeby zaleczone były. Muszę też - a właściwie chcę, nie muszę - wykonać badanie na bartonellę, dzięki czemu sprawdzimy, jak to paskudztwo się miewa i czy w ogóle się jeszcze u mnie miewa. Oby nie!

Widoki, widoki, widoki :)
19 lipca

Podsumowując - jest naprawdę OK. Czuję, że jest dobrze. Pierwsza i najważniejsza zmiana - ja śpię! Potrafię spać. Usypiam szybko, śpię mocno i długo. W dodatku wcale nie potrzebuję Xanaxu. Ostatnio używałam go przed obroną doktoratu, ale tylko dlatego, że bałam się, że z emocji nie usnę. Nie pocę się już w trakcie snu, więc lamblie chyba też giną. Trochę gorzej czuję się jedynie podczas berberysu, ale i tak jest dobrze! Moje obecnie objawy (bo jeszcze całkowicie wolna od nich nie jestem) są nieporównywalnie mniejsze niż te, które miewałam i właśnie zaczynam to doceniać.

Wiary w siebie i w możliwości mojego organizmu dostarczył mi wyjazd w Tatry. Był on szalenie intensywny. Mieliśmy ogromne plany. Jechaliśmy spełnić dwa tatrzańskie marzenia Ł. (jedno było również moim, drugie już kiedyś zrealizowałam). Moje tatrzańskie marzenie ze względu na brak sił i pogody odłożyliśmy na przyszłość. Mam nadzieję, że bliską przyszłość.

Magicznie :)
19 lipca

19 lipca weszliśmy na Małą Wysoką (Tatry Wysokie, Słowacja) - 2429 m.n.p.m., dystans 25 km, suma przewyższeń 1,5 km. Ta wycieczka w moim spisie wycieczek po 2009 roku jest najdłuższą (choć nie najtrudniejszą), więc samo to już za siebie mówi. Było cudownie. Byliśmy bardzo blisko Gerlachu, minęliśmy dwa przepiękne stawy - Litworowy i Zmarzły, widzieliśmy z odległości 10 metrów kozicę płci męskiej i w ogóle prawie dotykaliśmy nieba.

Przy Litworowym Stawie
19 lipca

Najbardziej w górach kocham to, że pozwalają na pozostawienie wszystkich problemów na nizinach. W górach liczy się to, gdzie postawić nogę, której składy się złapać, co zrobić, gdy zacznie padać, gdzie się schronić w przypadku burzy. Góry pozwalają na totalny reset mózgu i właśnie ten reset jest najcudowniejszy. Reset plus widoki, plus możliwość sprawdzenia się, udowodnienie sobie, że się może!

Litworowy Staw
19 lipca

Wyprawa na Małą Wysoką była też owocna w sensie pogodowym. Prognozy mówiły, że może nas zmoczyć, ale nie zmoczyło, choć na szczycie przez 15 minut siedzieliśmy w totalnych chmurach z widocznością ograniczoną do jakichś 15 metrów. Wystartowaliśmy o 6:15 z parkingu na Łysej Polanie (co oznaczało pobudkę o 5:00) i przy samochodzie byliśmy o 18:30. Ostatnie metry bolały, było trudno, ale dałam radę. Doszłam!
Pojechał z nami Stefan - należący do Basi miś podróżnik, najdalej był w Indiach
19 lipca

20 lipca prognozy przewidywały mniejsze prawdopodobieństwo deszczu niż w sobotę. Postanowiliśmy więc iść na Orlą Perć - od Kuźnic przez Zawrat do Zadniego Granatu i z powrotem do Kuźnic - dystans 22 km, suma przewyższeń 1,6 km.
Stefan na Polski Grzebieniu, a to najwyższe to Gerlach
19 lipca
Przyznam szczerze, że ta wycieczka mnie sponiewierała. Przy zejściu, od doliny Gąsienicowej, snułam wizje, że będę musiała dzwonić po TOPR, żeby mnie zwieźli do Kuźnic i już sobie myślałam, że mi powiedzą, że jestem nienormalna, że z rozrusznikiem i boreliozą byłam na Orlej Perci. Zeszłam chyba tylko siłą woli, bo sił fizycznych już nie miałam. Stopy bolały bardzo. Co 15 minut musieliśmy robić przerwę, żeby sobie odpoczęły, a z moich oczu polały się łzy. Łzy zmęczenia, ale nawet w takich chwilach czułam wielką miłość do gór połączoną z jeszcze większym szacunkiem. Góry zawsze pokazują nam nasze miejsce w szeregu.

Podczas zejścia z Małej Wysokiej
19 lipca

Orlą Perć w 2010 roku przeszłam razem z bratem i kuzynem. Wjechaliśmy kolejką na Kasprowy, potem weszliśmy na Świnicę, do Zawratu i Orlą aż po Krzyżne, z Krzyżnego do Kuźnic. Wtedy byłam równie zmęczona, jak ostatnio (o ile nie bardziej), więc wiedziałam, czego się spodziewać. Ł. szedł tylko od Granatów, dlatego tak bardzo chciał zdobyć jej pierwszą część. Dlatego ja tak bardzo chciałam przejść to z nim. Przyznam szczerze, że bałam się, że fizycznie nie wydolę. Wkręcałam sobie, że go zawiodę, choć on tego w takich kategoriach nie traktował. Moje myśli były jednak silniejsze. No ale się udało, więc w sumie nie ma o czym mówić. ;-)

Zmarzły Staw w dole
19 lipca

Przez rok trochę się wspinałam i rozrusznik pokrzyżował moje plany związane ze wspinaczką. Nie zrobiłam kursu skałkowego, bo zabroniono mi wieszać się na ręce (to może spowodować wypięcie elektrod) i podnosić ciężary (również ciężar własnego ciała). Coś jednak z tej wspinaczki mi pozostało, bo całkiem dobrze sobie radziłam na tej Orlej. Oczywiście starałam się w jak najmniejszym stopniu obciążać lewą ręką (pod lewym obojczykiem mam rozrusznik), ale całkowicie się nie dało. Ł. stwierdził, że ze wspinaczką radzę sobie lepiej niż on, co dało mi dodatkowego powera.

Jest szał :)
19 lipca

Wycieczka na Orlą miała tylko dwa minusy - na Zawracie rozładowała mi się bateria w aparacie, więc zdjęcia z Perci są bardzo słabej jakości, bo robiłam je telefonem. Drugi minus - przed Kozią Przełęczą (tam jest najsłynniejsza tatrzańska drabinka) złapała nas ulewa. Siedzieliśmy pod parasolami i myśleliśmy, że nici z dalszej wędrówki. Na szczęście się wypogodziło i do końca dnia już nie padało. Dobrze, że nie padało, bo po deszczu skały były bardzo śliskie i każda chwila nieuwagi mogła grozić poślizgnięciem.

Kozica
19 lipca

Po tej potężnej dawce zmęczenia w miarę szybko udało mi się zregenerować. Najgorszy był ból stóp, a właściwie ich podeszw. Od tatrzańskich skał miałam je obite. Trzeciego dnia pogoda miała się zepsuć, my nie mieliśmy sił, więc wstaliśmy o 7:30 (szaleństwo) i po leniwym poranku postanowiliśmy wejść na Sarnią Skałę (1377 m.n.p.m., dystans 11 km). Wycieczka miała nam zająć 4 godziny, więc nie brałam plecaka - Ł. wszystko spakował do swojego - już wiekowego i przemakającego. O 14:00 byliśmy na szczycie i tylko z niego zeszliśmy rozpętała się burza. Mknęliśmy więc w deszczu przez las. Szlak był strumykiem, a my wyprzedzaliśmy grupki ludzi z płaczącymi dziećmi albo też ludzi w sandałkach. Byliśmy przemoczeni, bo lało solidnie. Mimo tego, że wyłączyliśmy telefony i schowałam je do worka mój telefon się zalał. Na szczęście zbliżał mi się koniec umowy, więc zaraz po powrocie kupiłam nowy. Niestety w tej burzy straciłam wszystkie kontakty, które miałam w nim zapisane.

Nad Czarnym Stawem Gąsienicowym
20 lipca

Po powrocie do pensjonatu graliśmy w planszówki (mam nowe, super gry). Czwarty dzień przywitał nas nisko zawieszonymi chmurami, więc wybraliśmy się na termy i na wycieczkę do Krakowa. I tu niespodzianka - w Krakowie upał, na termometrach 10 stopni więcej niż w Zakopcu, a my nie mamy letnich ubrań, bo wszystko brudne. W pierwszym markecie przy zakopiance zaopatrzyliśmy się więc w nowe ciuchy - taki spontan. ;-)

Na Zawracie, zaraz potem padła bateria
20 lipca

Ten wyjazd pokazał mi, że mam siłę. Że jestem o niebo mocniejsza niż rok temu o tej porze! Że moja borelioza jest na przegranej pozycji. Że w końcu naprawdę mogę. I tak sobie pomyślałam, że kocham Debecylinę, bo jestem głęboko przekonana, że to ona pozwoliła mi stanąć na nogi, a właściwie pozwoliła mi na złapanie wiatru w skrzydła.

Część Orlej - Kozi Wierch (2291 m.n.p.m) - najwyższy szczyt, który całkowicie znajduje się na terenie Polski
20 lipca

I jeszcze jedno - kocham życie! Kocham moje życie! Ostatnio pięknie mi się układa!

Filmik spod Zadniego Granatu
20 lipca

czwartek, 17 lipca 2014

Kontrola rozrusznika

Piję dalej ten berberys i odnoszę wrażenie, że źle on na mnie wpływa. Słowem - czuję się niezbyt dobrze po tym świństwie. To znaczy podejrzewam, że właśnie po tym, bo poza berberysem nie nastąpiła żadna inna zmienna w moim leczeniu czy żywieniu. Zatem to musi być to. Na szczęście jutro ostatni dzień i przerwa.

Moje gorsze samopoczucie przejawia się zmęczeniem (takim w kategoriach silnego), bólem mięśni i kolan, problemami z pamięcią i totalnym brakiem koncentracji. Ta pamięć, a właściwie nie-pamięć szczególnie mnie wkurza. Nie pamiętam o połowie ważnych spraw i o wszystkich nieważnych. Potem ludzie myślą, że ich nie słucham. Oni się złoszczą, ja się złoszczę na samą siebie - takie błędne koło.

We wtorek byłam na wizycie u kardiologa. Po roku przerwy. Te wizyty zawsze mnie stresują, co odbija się potem na moich zdrapanych skórkach u palców. Tym razem również się odbiło. Jak zwykle jechałam pełna nadziei i wiary w cud. Pani doktor przetestowała te moje źródło energii i stwierdziła, że jest w pełni sprawne, co mnie ucieszyło. Przyznam, że nie zakładałam, że mogłoby być inaczej. W ciągu tego roku nie było żadnych przekroczeń w zadanym rozrusznikowi rytmie mojego serca, żadnego migotania przedsionków, zatem serce pracowało dobrze, co również mnie ucieszyło. No ale... blok III stopnia dalej jest, nie ma zmian w tej kwestii. Pani doktor powiedziała, że w związku z tym, że nie ma poprawy - uszkodzenie jest nieodwracalne. Tymi słowami poinformowała mnie, że do końca życia będę musiała polegać na rozrusznikach serca. Ile ich będzie? Cztery? Pięć? Ile razy będę musiała przeżywać ich wymianę? Cztery? Pięć? To się nazywa życie mierzone liczbą sztucznych urządzeń w moim ciele. Na szczęście powiedziała również, że mam rytm zastępczy - około 40 uderzeń na minutę, więc gdyby rozrusznik z jakichś względów przestał pracować - będę żyć. Szczerze mówiąc nie zakładałam w ogóle, że mogę tego rytmu zastępczego nie mieć. Skoro mnie jednak o tym poinformowała, to chyba mogłabym go jednak nie mieć, więc dobrze, że go mam.

Nie znoszę tych wizyt u kardiologa. To jest okropne, gdy ktoś ma możliwość sterowania twoim organizmem, Gdy ci powie, że może się teraz zakręcić w głowie i się rzeczywiście kręci. Gdy wpisuje twoje imię i nazwisko do tego urządzenia, gdy wpisuje PESEL. Gdy może odczytać wszystko, co się z tobą działo od ostatniej wizyty. To jest okropne.

Po tym wszystkim zaczęłam się zastanawiać, czy powinnam dalej mieć nadzieję i wierzyć w cud, czy też lepiej będzie się w końcu ostatecznie z tym pogodzić i przyjąć do wiadomości, że serce jest nieodwracalnie uszkodzone. Jakbym się pogodziła, to może nie przeżywałabym tak mocno każdej kolejnej kontroli rozrusznika i nie byłabym tak bardzo rozczarowana po...

sobota, 12 lipca 2014

Stan apatii dziwnej

Ogarnął mnie stan dziwnej apatii. Dziwnej, bo nie do końca przeze mnie zrozumiałej i usprawiedliwionej. Nic mi się nie chce, na nic nie mam ochoty i jednocześnie zadręczam się wyrzutami sumienia, że nie robię tego, co powinnam i zaległości - przede wszystkim w "sprawach do pracy" - się mnożą (w innych sprawach zresztą też). Miałam już takie stany wcześniej - w trakcie nadmiernej ilości dragów i początków leczenia (jego środków chyba również). Teraz już tak nie powinno być, więc dlaczego jest? Pocieszam się, że może to dlatego, że osiągnęłam cel, który mnie mobilizował, trzymał w ryzach. Teraz muszę tylko wyraźnie postawić sobie nowy i się go kurczowo trzymać. Z postawieniem celu nie powinno być problemu (w sumie to już został postawiony), tylko mobilizacji do działania jakby mi brak... Do jakiegokolwiek działania... Muszę cierpliwie poczekać, aż to minie... Cierpliwie - dobry żart.

I tak co najmniej od środy, bo wcześniej czas miałam przepełniony spotkaniami towarzyskimi. Śmiałam się nawet, że niezwykle trudno jest być doktorem - człowiek cały czas musi imprezować i fizycznie nie ma już na to siły ;-) .

Zaczęłam pić berberys - niezwykle "smakowite" ziółko, które zawiera siarczan berberyny. Ma działać oczyszczająco i pasożytobójczo. Mój problem z ziołami jest taki, że stosuję je bez większego przekonania w ich skuteczność. Bardziej na zasadzie - nie zaszkodzi, może pomoże, więc mogę pić. Z berberysem mam dodatkowy problem - odrzuca mnie na samą myśl, że mam to pochłonąć. Powinnam pić 3-4 szklanki dziennie, na razie wypijam dwie i nie daję rady trzeciej. Chyba jestem mięczakiem pod względem wrażeń smakowych. Brzmi komicznie - przeżyłam wlewy, zastrzyki Debecyliny, a użalam się nad tym, że mam wypić napar o wątpliwych walorach smakowych.

Kończę, bo chyba powinnam posprzątać, mimo że cholernie mi się nie chce.

sobota, 5 lipca 2014

Wielu ojców sukces ma

3 lipca 2014 roku zrealizowałam jedno ze swoich największych marzeń. 3 lipca 2014 roku obroniłam pracę doktorską i we wtorek Rada mojego Wydziału nada mi stopień doktora nauk społecznych w zakresie nauk politycznych, specjalność polityka społeczna.

447 stron marzeń :)

10 lat temu, gdy rozpoczynałam studia zaczęłam marzyć o doktoracie. Wtedy wydawało mi się to tak odległe, jak zdobycie Mount Everestu. Niemniej jednak każdego roku Everest ten stawał się coraz bardziej osiągalny, a ja znajdowałam się coraz wyżej. 

Mój Everest był wypełniony wieloma trudnymi próbami, na swoim szlaku spotkałam wiele przeciwności. Od małych i prozaicznych po te naprawdę ciężkiego kalibru. Przeżyłam okresy niewiary w siebie, godzinami odpędzałam myśli, że jestem za głupia na to, żeby zostać doktorem. Najtrudniejsze do przezwyciężenia było jednak zrozumienie, że z rozrusznikiem serca mogę ten doktorat napisać, a także, że borelioza i bartonelloza nie są w stanie mnie skutecznie powstrzymać przed realizacją marzeń.

Proces tworzenia doktoratu trwał niecałe 5 lat. Najpierw polegał na czytaniu fachowej literatury i formułowaniu koncepcji, wyborze tego, o czym chcę pisać. Następnie przeprowadziłam żmudne i czasochłonne badania. Pisanie natomiast rozpoczęłam dopiero w styczniu 2013 roku. W marcu 2013 roku miałam niemalże skończony pierwszy rozdział i wtedy właśnie zaczął się intelektualny horror. Podjęłam leczenie b&b. Jeśli czytaliście bloga, to wiecie, że było bardzo trudno. Moja koncentracja była niemalże zerowa, myśli w sposób nieuporządkowany kłębiły się w głowie, nic mi nie wychodziło, a tym bardziej pisanie. Drugi rozdział pisałam od kwietnia do sierpnia i naprawdę była to męka. Hektolitry łez wówczas wylałam. Ukończenie trzeciego rozdziału skutkowało listopadowym pogorszeniem samopoczucia i moim drugim w życiu L4. Na szczęście czwarty - ostatni - rozdział, wstęp i zakończenie napisałam w miarę bez większych komplikacji.
Wiosna tego roku upłynęła mi pod znakiem uczenia się do egzaminów doktorskich, a początek lata - na przygotowaniach do obrony. No i się kurczę udało! Chyba nawet bardzo.

Jeszcze to wszystko do mnie nie dotarło. Jeszcze nie potrafię uwierzyć, że za chwilę naprawdę będę doktorem. Jedno wiem na pewno. Nie byłoby tego sukcesu, gdyby nie wsparcie najbliższych mi osób. Ich wiara we mnie stała się wręcz zaraźliwa i chyba sama trochę zaczęłam wierzyć, że mogę to zrobić. Słowa wsparcia, udzielona pomoc to wszystko spowodowało, że się udało. Niemniej jednak doktorat nie jest tylko mój. To jest doktorat wszystkich osób, które mi pomogły. DZIĘKUJĘ! Dziękuję raz jeszcze - rodzinie, Łukaszowi, przyjaciołom, mojej odkleszczowej pani doktor (w tym sukcesie miała duży swój udział)!

Ale po co o tym piszę? Po to, żeby dać świadectwo. Żeby pokazać, że pomimo wielu trudności nie można zamknąć się w świecie choroby, bo jeśli to uczynimy, to stracimy wiele możliwości, które czekają na nas na zewnątrz. Wraz z każdym niezrealizowanym marzeniem stracimy cząstkę siebie samych. Zatem moi drodzy - do boju! Nie dajmy się temu boreliozowemu paskudztwu! Nie dajmy się też innym paskudztwom, bo przecież każdy z nas ma swój odpowiednik boreliozy czy swój rozrusznik serca. Słowem każdy z nas idzie z własnym bagażem przez życie.

A tak swoją drogą stuknęło mi 10.000 wejść na bloga. Dzięki wielkie :)