środa, 31 lipca 2013

148. dnia odważyłam się na...

30 lipca, w 148. dniu leczenia złamałam reguły mojej diety. Zostało to poprzedzone Nystatyną (lekiem na grzybicę m.in. układu pokarmowego) i czterema stołowymi łyżkami mojego ulubionego koktajlu jawo. I co? Psychicznie super - w końcu mogłam poczuć się normalnie, tak jakbym nie była chora. Choć na chwilę, na jeden wieczór pozbyłam się ograniczeń. A chorowanie to właśnie permanentne ograniczanie. Najpierw ograniczył mnie rozrusznik, potem ograniczyła mnie borelioza (sportowo, żywieniowo, pracowo i towarzysko). Dlatego też w całym tym złamaniu reguł nie chodziło o to, że jadłam i piłam, bo nie wytrzymałam i miałam na to ogromną ochotę. Chodziło o normalność i odrzucenie ograniczeń. 

Jak było podczas łamania reguł? Kurczę, bez szału. Wcześniej myślałam, że jak po tylu dniach zjem coś słodkiego, to będzie to niebo w gębie, smakowa rozkosz. Okazało się, że wcale tak nie było. Ot, zwyczajna sprawa. Chyba odzwyczaiłam się od jedzenia słodyczy. Chyba ich nie potrzebuję. Może to i lepiej...

Tak poza tym w poniedziałek odwiedziłam moją ulubioną przychodnię, wbito mi wenflon (kolejny raz zapomniałam czegoś wziąć ze sobą - tym razem aparatu do przetaczania), zrobiono kroplówkę i wypuszczono do domu. Półtorej godziny męki na twardej jak skała kozetce. Za to wczoraj i dziś zrobiłam sobie kroplówkę w domu. Ta dzisiejsza właśnie leci, choć tempa nie ma imponującego. Kap... kap... kap... Wbita dziś sól delikatnie zaszczypiała, rękę trzeba było masować, ale kapie i to jest najważniejsze, bo nie muszę iść do przychodni. Mam nadzieję, że jutro też da radę, a po jutrze trzy dni wolnego. :)

Tak poza tym, to od poniedziałku czuję się trochę lepiej. Niedziela za to była okropna, ok. 14 położyłam się spać z zamiarem godzinnej drzemki. Spałam trzy i pół godziny, a mogłabym dłużej. Było minęło, nieważne, teraz jest dobrze. Jako że jest lepiej, to trochę popracowałam, a w piątek wyjeżdżam ze znajomymi na weekend. Yeah! Hi life!

niedziela, 28 lipca 2013

Słowo klucz - walka

W chorowaniu w ogóle, a już na pewno w moim chorowaniu słowem kluczem jest: WALKA! Tyle razy już go użyłam - na blogu, w myślach, w rozmowach z ludźmi, że stało się ono motywem przewodnim historii bycia skopaną przez życie. Walczę o siebie, walczę dla siebie, ale ostatnio nieustannie walczę ze sobą. Walczę o to, żeby wstać z łóżka rano i żeby się do niego położyć wieczorem. Walczę, żeby nie przespać całego dnia (tylko wtedy odczuwam senność) i żeby przespać noc, choć to bardzo trudne. Walczę, żeby wstać, usiąść, zmienić pozycję, gdy bolą mnie biodra. Walczę, by nie wziąć kolejnej tabletki przeciwbólowej i o to, by nie sprawić komuś przykrości, gdy jestem poirytowana lub zdenerwowana. Walczę o pracę i zmuszenie siebie samej do pracowania. Walczę, żeby nie zapominać i by przywrócić swoją sprawność intelektualną sprzed chorowania. Ta ostatnia walka najbardziej mnie deprymuje, obniża poczucie własnej wartości.

Czwartkowa kroplówka przebiegła bezproblemowo, a od piątku aż do jutra jestem uwolniona od wenflonu. Sińce się goją, choć bardzo powoli. Ten ze zgięcia prawego łokcia trzyma się już dwa tygodnie, a dochodzą do niego nowe, z nowych zawenflonowanych miejsc. Za dwa tygodnie idę na wesele i dlatego często zastanawiam się, ile ich będę miała i jak będą wyglądały moje ręce.

Wczoraj miałam bardzo miły, choć męczący dzień. Byłam na wyciecze i na urodzinach. Z tego powodu wcześnie wstałam (mimo, że mało spałam), późno poszłam spać (po czym znów mało spałam). Poza tym trochę jeździłam na rowerze, pluskałam się w basenie ogrodowym i wytężałam szare komórki podczas gry towarzyskiej, która nie wyszła mi za dobrze. Dopóki mój mózg nie wróci do zadowalającej mnie sprawności intelektualnej chyba nie chcę grać w takie gry - one również obniżają moje poczucie własnej wartości. Po tak intensywnym wczoraj dziś muszę odchorować. Dziś boli mnie życie. Chociaż muszę przyznać, że jestem w stanie znieść ból życia, by móc przeżywać takie dni jak wczoraj. Przy okazji dziękuję rodzinie, przyjaciołom i Ł. za organizację tego dnia. 

W związku z wczorajszym szaleństwem dziś postanowiłam się pobudzić i przy okazji sprawić sobie małą przyjemność - po raz pierwszy od 5 marca napiłam się kawy. Przepis: kawa parzona, mleko kozie, łyżka ksylitolu. Drobne odstępstwo od rygorystycznej wersji mojej diety. Przepyszna, ale Wam by pewnie nie smakowała. Kozie mleko dla normalnej osoby nie jest szczytem smakowych marzeń. Mnie to, że udało mi się znaleźć kozie mleko, które nie śmierdzi kozą ucieszyło bardzo. Wręcz cieszę się jak dziecko, gdy jem płatki owsiane i zbożowe z kozim mlekiem i łyżką ksylitolu. Dziś poeksperymentuję jeszcze ze szpinakiem. Babcia zrobiła mi przepyszny makaron z żytniej mąki. Mam zamiar zrobić dozwoloną mi i zgodną z regułami diety wersję spaghetti ze szpinakiem. Mam nadzieję, że wyjdzie dobre. Możliwość zjedzenia czegoś innego niż zwykle - mała rzecz a cieszy.

Idę powalczyć z niedzielą. To będzie trudna walka!
 "Dragi", kawa, brakuje tylko alko i fajek i mamy piękny zestaw pt. "Jak zniszczyć wątrobę i dokonać degeneracji organizmu" ;-)

środa, 24 lipca 2013

Pod kroplówką

Leżę pod kroplówką i się nudzę. Pomyślałam więc, że może coś krótkiego napiszę. 

Wczoraj u okulisty wszystko OK. Moje oczy są zdrowe, więc mroczki przed oczami to wina borelki. Okulistka (tym razem w ramach NFZ) była bardzo miła i rzeczowa, ale niestety jej wiedza w temacie chorób odkleszczowych jest niewielka. Dlatego też na koniec zasugerowałam jej, że te mroczki przed oczami mogą być związane z boreliozą, na którą się leczę, ale skwitowała, że na pewno nie. Że są to męty ciała szklistego w oku i ich pojawienie może wynikać ze zmęczenia, przepracowania i przede wszystkim z pracy przy komputerze. Zatem boreliozowy test oblała, a szkoda. Przy okazji zapytała też, czy studiuję, czy pracuję. To pytanie mnie nie zdziwiło, bo ludzie zazwyczaj myślą, że mam mniej lat niż rzeczywiście mam.

Poza tym jest trochę lepiej, choć biodra dalej bolą. Wciąż kombinuję z tą rehabilitacją. Marzena mi w tym pomaga - dziękuję! Może uda się coś wyczarować.

Dzisiejsza kroplówka stała pod znakiem zapytania. Przed przygotowaniem kroplówki wstrzyknęłam sobie sól, żeby sprawdzić, czy wenflon działa. Poszło gładko, nie szczypiało, więc zabrałam się do podłączania. Jednak gdy się podpięłam - kroplówka nie chciała lecieć. Nie pomogło masowanie ręki i już miałam wizję, że z roztworem soli i Tartriaksonu będę musiała iść do przychodni i że pewnie dostanę burę, że się sama podłączałam. Ostatnią deską ratunku była kolejna strzykawka soli. Wbiłam, nie bolało, więc podpięłam znów kroplówkę i... zadziałało. Uffff.

Na koniec cytat z filmu, który w chorowaniu jest dla mnie bardzo ważny i o którym już kiedyś na blogu pisałam. Z filmu o Angeli VanLaanen narciarce ekstremalnej trafionej przez borelkę. Film jeszcze raz polecam!

"When you dealing with the chronic illness there is no date, there is no insurance, there is no guarantee that you’ll be ever able to perform that way you were able to perform before."

wtorek, 23 lipca 2013

Fakty i emocje

Od piątkowego wpisu miałam niezły cyrk. W sobotę około 9:00 zadzwonili do mnie z apteki. Okazało się, że nie ma dwugramowego Biotraksonu. Wstrzymana została produkcja i hurtownie nie mają go w magazynach. Jest tylko jednogramowy. Pani aptekarka powiedziała, że mogą sprowadzić jendogramowy, (70 zamiast 35 sztuk), ale musieliby skontaktować się z moją lekarką, żeby ją zapytać, czy wyraża zgodę na taką zmianę. Zapytała, czy mam numer telefonu do lekarki, niestety nie miałam, więc odpowiedziała, że będzie szukać i oddzwoni do mnie, gdy coś się wyjaśni. Zadzwoniła po 13:00, mówiąc, że rozmawiała z lekarką i podjęły decyzję, że sprowadzą zamiennik Biotraksonu, czyli Tartriakson, w fiolkach 2 g i że całość będzie do odbioru w niedzielę po 12:00. Dzięki temu rozwiązaniu miałam zapłacić o 30 zł mniej.

W niedzielę wzięłam Ł. i pojechaliśmy do apteki - kroplówki (a właściwie sól fizjologiczna) dosyć ciężkie są, więc pomógł mi to nosić. Poza receptami dokupiłam jeszcze witaminy, suplementy itp. oraz strzykawki, igły, bandaże. Za wszystko zapłaciłam 1220 zł! Jak żyć?

Obecnie mój rytm dnia wygląda następująco: 7:00 lekki posiłek i Klarmin (zastępstwo Rolicynu), czyli lek, którego zadaniem jest hamowanie rozwoju bakterii, wolniej się mnożą dzięki niemu; 8:00 śniadanie i Levoxa (to na bartonellę) z dwoma tabletkami Essentiale Forte, 9:00 drugie śniadanie i Tynidazol (rozbija cysty boreliozy) z dwoma tabletkami Cholestilu (na szczęście tylko do jutra jestem na Tynidazolu), 10:00 Tartriakson (likwiduje borrelię i wszystkie jej formy, w 70% przenika przez barierę krew-mózg). Po obiedzie witaminy, a wieczorem powtórka antybiotyków, bez Tartriaksonu oczywiście. Przyjmowanie kroplówek też uległo zmianie - zgodnie z moim własnym wyborem. Mogłam je mieć tak jak wcześniej - codziennie przez około 45 minut - lub przez cztery dni w tygodniu (od poniedziałku do czwartku), ale za to dwie fiolki w jednej kroplówce. Żeby mieć weekendowy spokój od kroplówkowania zdecydowałam się na tę drugą opcję.

Wczoraj w ramach dalszego ciągu turystyki medycznej o 7:45 stanęłam w kolejce do rejestracji do mojej lekarki rodzinnej. O 8:00 zaczęła się rejestracja, dostałam 5 numerek. Przed 10:00 udało mi się wejść do gabinetu. Podczas wizyty dostałam: skierowanie na badanie krwi (potrzebne przed sierpniową wizytą u lekarki od kleszczy), skierowanie do poradni rehabilitacyjnej oraz zlecenie kroplówek do gabinetu zabiegowego. Od razu opowiedziałam piękną historię, że to zlecenie to przede wszystkim na poniedziałki potrzebuję, bo w pozostałe dni znajoma będzie mnie podłączać. Tak naprawdę podłączać się będę sama, ale lekarzom lepiej tego nie mówić. W poniedziałki będę miała wbijane wenflony, więc tu sama nie dam rady i dlatego przychodnia jest mi potrzebna.

Po wizycie od razu zeszłam do gabinetu zabiegowego. Wyciągnęłam zestaw kroplówkowy... i okazało się, że zamiast dwóch fiolek Tartriaksonu zabrałam jedną, więc musiałam się wrócić do domu. Całe szczęście, że mieszkam blisko. Potem okazało się jeszcze, że zapomniałam wenflonu, ale już wrócić się nie musiałam, bo dali mi ich wenflon, a nawet dwa, gdyż pielęgniarka za pierwszym razem się nie wbiła. Próbowała w dłoń, choć mówiłam jej, że tam mam dużo zastawek. Tak jak przewidywałam - wenflon zatrzymał się na zastawce i trzeba było wbijać nowy. Ostatecznie mam go 15 cm poniżej łokcia lewej ręki. Ufff - jak dobrze, że lewa! Pielęgniarka, która się mną zajmowała zainteresowała się boreliozą. Zadawała sporo pytań. Moje odpowiedzi chyba ją trochę przeraziły. W sumie nie mogę się dziwić, bo to raczej przerażająca historia jest.

To tyle o faktach, teraz emocje. Miałam fatalny weekend. Wróć, fatalny okres mam, bo to trwało i trwa dłużej niż weekend. Do mojego złego samopoczucia w sensie fizycznym doszło również małe załamanie psychiczne. Przede wszystkim dobiło mnie to, że nie mam perspektywy końca. Nikt jej nie ma, nikt jej nie zna. Nie wiadomo, czy to skończy się za pół roku, rok, dwa, trzy, a może za parę miesięcy. Choć ta ostatnia opcja jest akurat mało prawdopodobna. Wcześniej odliczałam miesiące do marca, bo po roku ten koszmar miał się skończyć. Obecnie nie mogę już odliczać, nie mam żadnej perspektywy końca. Poza tym wiem, że potrwa dłużej. Tylko jak długo? I czy ja to zniosę? Mam dość. Nienawidzę chorowania. Nienawidzę ograniczeń. Choroba najpierw odebrała mi marzenia sportowe - nie mogę się wspinać przez rozrusznik, OK, jakoś to przetrawiłam. Teraz nie mogę biegać, nie mam siły jeździć na rowerze, nie mogę też porywać się na długie tatrzańskie wypady, bo Levoxa osłabia mi ścięgna. Ile jeszcze będę musiała przetrawiać? W dodatku chorowanie odbiera mi też marzenia zawodowe - nie jestem w stanie pracować. Nie umiem się skupić, nie pamiętam. Czuję się jak dziecko we mgle. Do tego wszystkiego naprawdę jest gorzej - mięśnie, biodra, kolana, głowa, zmęczenie. Aaaaaa! To też mnie dobiło - już myślałam, że najczarniejszy okres w moim życiu mam za sobą, ale okazało się, że on wciąż trwa.

Chorowanie uderza we mnie również w banalnych sytuacjach - jest ciepło, a ja nie mogę kupi loda. Wychodzimy gdzieś ze znajomymi, a ja nic nie mogę zjeść. Idę do knajpy, nawet niczego nie mogę się napić. Przerosło mnie to wszystko. 

Na fali takiego myślenia napisałam do mojej lekarki. Napisałam, żeby dopytać o to, jak brać leki (zwłaszcza te nowe), ale przy okazji trochę się pożaliłam. Jej odpowiedź dużo mi dała, bardzo mi pomogła. Kurczę, w tym całym bagnie cieszę się, że na nią trafiłam. To, że sama choruje pozwala jej lepiej zrozumieć pacjenta, lepiej zrozumieć mnie. Zezwoliła mi na drobne grzechy połączone z Nystatyną, czyli lekiem na grzybicę. Wręcz zaleciła zjedzenie lodów czy napicie się piwa (piwo akurat niespecjalnie mi smakuje, więc z tego przyzwolenia raczej nie skorzystam). Zaleciła, bo jej zdaniem najważniejsze jest moje samopoczucie psychiczne. Napisała też wiele mądrych i ciepłych słów, które mają mi pomóc w poradzeniu sobie z chorobą. W tym między innymi cytat z psychologa, który parę lat temu jej pomagał:

"Musisz się nad sobą ulitować, użalić, pozwolić sobie na łzy, smutek, a nawet rozpacz. Choroba zabrała Ci coś, co było bardzo ważne — zabrała część Ciebie. Dlatego teraz musisz przerobić okres żałoby po bardzo ważnej stracie. Stracie czegoś, co może już nie wrócić. Musisz nauczyć się tego, że nie już jesteś tą samą osobą. Teraz jesteś Ty i choroba... Naucz się więc żyć tak, żeby traktować ją jak część siebie. Jeżeli posiądziesz tę umiejętność, to ani się obejrzysz, jak Twoje samopoczucie stanie się dużo lepsze, do tego stopnia jakby choroby w ogóle nie było".

Po przeczytaniu tego wszystkiego, co mi napisała - popłakałam się. Tak jakbym od razu zastosowała się do rady... Choć tak naprawdę płakałam z nadmiaru emocji.

Tymczasem uciekam. Skończyła się podłączona przez "znajomą" kroplówka, lecę do okulisty i do pracy. Okulista ma zbadać, czy mroczki przed oczami to tylko panie B., czy też może coś jeszcze. Jutro z kolei dentysta. Turystyka medyczna w pełni!

Jak dobrze, że mogę wydać pieniądze na leki. Inaczej nie wiedziałabym, co robić z taką sumą. ;-)

piątek, 19 lipca 2013

I znów to samo

Byłam dziś na kolejnej wizycie u odkleszczowej pani doktor. Jak zwykle wróciłam w niezbyt dobrym nastroju, choć jak zwykle było bardzo miło. Dostałam kolejny zestaw leków. Coś nowego zamiast Rolicynu - nazwy nie pamiętam, a receptę zostawiłam w aptece - Levoxę, Tynidazol i Biotrakson - 35 dwugramowych fiolek. Nie wiem, czy uda mi się je zdobyć, bo podobno w hurtowniach są tylko jednogramowe. Jutro będą do mnie z apteki dzwonić z informacją, czy się zdobyli, czy nie. 

Jeśli będzie Biotrakson, to leki na kolejny miesiąc znów będą około 1000 zł kosztować. Jeśli natomiast nie kupię go w aptece, to najprawdopodobniej odkupię od kogoś, komu został - w sumie, tak czy siak 1000 zł. Pani doktor mówiła, że ma namiar na taką osobę.

Opowiedziałam lekarce o wyjeździe do Chorwacji i o tym, jak tam funkcjonowałam. Stwierdziła, że chyba jednak za wcześnie się na ten wyjazd porwałam... Chyba powinnam była nie jechać. Przynajmniej nie w tym stadium leczenia. Czasem (albo często) więcej chcę niż mogę.

Dostałam też małą burę za nieprzestrzeganie godzin leków i posiłków. W Chorwacji nie bardzo mi to wychodziło, po powrocie też. W sumie to nie była bura, lecz stwierdzenie, że to niezbyt dobrze i że powinnam się trzymać ustalonych godzin.

Podczas wizyty poznałam też plany na przyszłość. Na kolejnej wizycie dostanę nowy antybiotyk zamiast Biotaksonu, tym razem doustny, więc skończą się kroplówy (aha, od poniedziałku - jeśli go kupię - będę brać podwójną dawkę Biotraksonu, ale za to przez cztery dni w tygodniu, więc weekendy będę mieć wolne). We wrześniu mam zrobić kolejne badanie na poziom limfocytów CD 57. Poza tym plany były dosyć dalekosiężne. Na tyle, że w pewnym momencie zorientowałam się, że planujemy już na marzec i dalej, więc raczej to całe bagno nie skończy się po roku... :( W sumie lepiej mieć tego świadomość wcześniej, niż potem w marcu się bardzo rozczarować.

Pani doktor zaleciła mi również postarać się o rehabilitację w ramach NFZ, żeby zmniejszyć w ten sposób ból bioder i kolan. Jako, że poniedziałek muszę się wybrać do lekarki rodzinnej po zlecenie kroplówek, skierowanie na kolejne badanie krwi, przy okazji zapytam również o skierowanie na rehabilitację, jeżeli w ogóle ona może coś takiego wystawić.

To chyba wszystkie najważniejsze punkty dzisiejszej wizyty. Miałam cichą nadzieję, że to będzie pierwsza wizyta, z której będzie płynęło więcej plusów niż minusów. Tymczasem pod tym względem była taka, jak pozostałe - na minus. Chyba po raz kolejny rozczarowałam się zbyt wolnym i za trudnym leczeniem. Po prostu jestem niecierpliwa, znów chciałabym móc wszystko.

Jeszcze jedno - dziś pani doktor powiedziała, że ma nadzieję, że w przyszłości będę mogła żyć bez rozrusznika. Powiedziałam jej, że moja pani kardiolog w to nie wierzy. Odpowiedziała, że ona mimo wszystko wierzyć będzie! Wow. Ja też chciałabym mieć silną wiarę, że tak właśnie będzie. Tylko kurczę jakoś nie potrafię. :(

I z innej beczki - człowiek do wszystkiego może się przyzwyczaić. Ja przyzwyczaiłam się do widoku wbijanej we mnie igły. W środę, gdy byłam na badaniu krwi patrzyłam od początku do końca. Co więcej, to w ogóle nie bolało. Nieźle, prawda? Choć nikomu nie życzę, żeby musiał się do tego przyzwyczajać. 

Edycja: od wczoraj czuję się jak kawałek gówna. Wszystko mnie boli, jestem zmęczona i w ogóle się nie wysypiam. Wczoraj przez bolące biodra nie poradziłam sobie z obcięciem paznokci u stóp. Dziś wstałam ze spuchniętymi oczami i biodrową masakrą...

środa, 17 lipca 2013

Nie mam babeszjozy!

Zapomniałam o tym wcześniej napisać. W dniu wyjazdu do Chorwacji otrzymałam wyniki badania - NIE MAM BABESZJOZY! Yeah! Chociaż tyle. Dwie panie B. w zupełności mi wystarczą. Od razu napisałam maila z tą wiadomością do mojej pani doktor. Ucieszyła się bardzo. Ja też :)

A tak w ogóle właśnie leżę pod kroplówką, którą sobie sama podpięłam. Nie chce mi się chodzić do tej durnej przychodni, gdy mogę sama się sobą zająć. Żeby mieć pewność, że wenflon działa przed przygotowaniem kroplówki wbijam sobie sól fizjologiczną. Jeśli nic nie szczypie, to oznacza, że wszystko gra i mogę się bawić dalej. Najpierw trzeba przygotować roztwór Biotrkasonu i soli fizjologicznej. W tym celu dezynfekuję fiolkę z solą i fiolkę z antybiotykiem. Wbijam strzykawkę w sól i napełniam ją 7. ml. Następnie wstrzykuję to do Biotraksonu i mieszam. Potem strzykawką wyciągam roztwór i wstrzykuję wszystko do soli. Na koniec do soli podpinam zestaw do przetaczania, sprawdzam, czy nie ma pęcherzyków powietrza i następnie mogę podłączyć się do tego wszystkiego. To tak w telegraficznym skrócie. A tak wygląda zestaw małego medyka:


wtorek, 16 lipca 2013

Chorowanie boli, piecze, irytuje

Wróciłam. Wyjazd zaliczam do udanych. Oczywiście moje panie B. usilnie przypominały mi o swoim istnieniu, ale dałam radę i to jest najważniejsze. Poza tym z każdą kroplówką, z każdym kolejnym dniem leczenia jestem bliżej końca i to sobie nieustannie powtarzam.

Przypominanie o swoim istnieniu panie B. uskuteczniały przede wszystkim koszmarnym bólem bioder, mięśni, głowy. Bólem całego ciała. Do tego dochodził szum w uszach, piekące stopy i potworne zmęczenie. Miałam też problemy ze snem. W ciągu najlepszych nocy spałam po 6 godzin, w ciągu tych gorszych prawie w ogóle. Czuję, że snu trochę mi brakuję, ale leżę w łóżku i nie potrafię zasnąć. Znowu. 

Natomiast największym "hitem" wyjazdu było moje zagubienie i niepamięć. Zapominałam dosłownie o wszystkim - o rzeczach, które gdzieś zostawiałam, o tym, co miałam zrobić, o tym, co ktoś do mnie mówił. Codziennie kilkukrotnie szukałam telefonu, portfela, aparatu itp. Miazga jakaś. Zaburzało mi to mój perfekcyjny świat i prowadziło do irytacji i złości na samą siebie. 

Na ból trzykrotnie dostałam od Marzeny ketonal - raz w postaci zastrzyku, dwa razy do kroplówki. Zastrzyk był okropny. Nabrałam po nim podejrzenia, że po to robią takie zastrzyki, żeby pacjent zapomniał o źródle bólu - zamiast bioder bolał mnie pośladek, w który Marzena wbiła lek. 

Jak już wiecie - problemem też były kroplówki. W efekcie moje ręce nabrały fioletowych odcieni. Stopy zresztą też. Starałam się również nie marnować kroplówkowego czasu i pod czujnym okiem Marzeny nauczyłam się je przygotowywać i sama się podłączać/odłączać. Dzięki temu dziś po powrocie nie musiałam iść do przychodni - wszystko sama zrobiłam w domu. Jeśli tylko będę miała drożne wenflony, to mogę działać. Wenflonów niestety sobie nie wbiję, choć w tej kwestii też nastąpił przełom - jestem w stanie patrzeć na wbijanie igły. Nie mdleję, nie robi mi się słabo. Znoszę wszystko. Chyba zasłużyłam na naklejkę: Dzielny pacjent! ;-)

Wyjazd uświadomił mi także, że muszę mocno spinać pośladki i walczyć, bo jeszcze trochę tej walki mi pozostało, choć wydawało mi się, że już jest z górki. W każdym razie - na początku leczenia ten wyjazd byłby nierealny. Na początku leczenia nie byłabym w stanie funkcjonować w Chorwacji na takim poziomie intensywności, jak obecnie. Co oznacza, że jest lepiej niż gorzej i walczę, żeby było jeszcze lepiej. Trzeba sobie intensywność jeszcze bardziej podkręcić!

Wenflon w stopie nie jest spoko

środa, 10 lipca 2013

Kroplówkowy problem

16 lipca wracam do domu. Do tego czasu nad moim leczeniem czuwa Marzena. Mam ogromne wyrzuty sumienia z tego powodu. Przyjechała na wakacje i każdy dzień zaczyna od stresu. Stresu spowodowanego wkłuwaniem się w moje żyły, które niestety z nami nie współpracują. Wenflony wytrzymują jeden lub dwa dni, a ich wbicie wymaga wielu prób. W ten sposób podłączenie każdej nowej kroplówki zajmuje nam około 30 minut i kończy się trzema zużytymi wenflonami. Żył albo w ogóle nie widać, albo uciekają spod igły, albo nie da się przejść igłą przez zastawkę i z tego powodu trzeba szukać nowego miejsca. Stresuje mnie to bardzo, ale jeszcze bardziej denerwuje mnie fakt, że męczę tym (pracą przy mnie) Marzenę. 

Przez wenflonowe operacje moje ręce pokrywają siniaki lub ślady po wkłuciach. Dwa razy wbiłyśmy się w stopy. Bolało cholernie. Zwłaszcza, że żyły stopowe wcale nie były łatwiejsze w użyciu i też kilka wkłuć do jednej kroplówki trzeba było zrobić. Raz podczas stopowego wkłucia nie wytrzymałam i krzyknęłam: Marzena, ja pieprzę, nie wbijaj już go! I w tym momencie wenflon wszedł. 

Tak poza tym jestem jednym wielkim chodzącym nieogarem. Ciągle coś gubię, ciągle o czymś zapominam. Nie umiem się odnaleźć. Frustrujące to jest.

sobota, 6 lipca 2013

Chorwacko czasem trudno

Witajcie. Nie mam czasu na dłuższy wpis. Z samopoczuciem jest w miarę OK. Wczoraj bardzo bolały mnie biodra. Dostałam zastrzyk z Ketonalem, trochę przeszło. Odczuwam też zmęczenie, ale z tym daję sobie radę. Mam problem z wenflonami - są problemy z wkłuciem się. Z tego powodu moje ręce są w siniakach. Wenflony wytrzymują jeden, dwa dni. Jutro będziemy się wbijać w stopę, tam mam więcej widocznych żył. 

Do następnego razu!