poniedziałek, 9 grudnia 2013

ByleJakoś(ć)

Wychodzenie z dołka ostatnio zajmuje mi sporo czasu. Co gorsza, od czwartku zaczyna się Tynidazol, więc pewnie zaliczę kolejny. Odniosłam wrażenie, że w listopadzie zrobiłam pięć korków do tyłu. W sensie mojego samopoczucia, sposobu myślenia, postrzegania świata. Z drugiej strony wiem, że osiągnęłam już dużo, przetrwałam 9 miesięcy leczenia, 2 miesiące kroplówek, odniosłam niezliczone drobne sukcesy. Dałam radę pracować, zdobyłam z Levoxą kilka szczytów, wyjechałam na wakacje. Jest tego trochę. Skąd więc te kroki wstecz? No właśnie z powodu głowy, dołka, dołu czy jakkolwiek to nazwać.

Moje przeziębienie trwa już ponad dwa tygodnie. Na szczęście w końcu widzę jakąś poprawę - nie mam już gorączki (a raczej stanu podgorączkowego, bo gorączkę tylko raz w życiu miałam i było to 38,5; nigdy nie więcej), katar też się zmniejszył, podobnie jak ból gardła. Całe szczęście, bo właśnie wciąga mnie wir pracy i tak do 20 grudnia. Jak przetrwam, to będą Święta i znów będę mogła wrzucić na luz.

W piątek jadę doładować się dragami, czyli jadę na kolejną wizytę lekarską. Dlatego, już standardowo, czeka mnie badanie krwi. Pójdę na nie w środę. Otrzymałam zalecenie poćwiczenia przed badaniem, tak żeby dotlenić organizm. A to dlatego, że ostatnio znów miałam - mimo wypicia dwóch szklanek wody - zbyt dużo czerwonych krwinek. To się nawet dobrze składa, bo nie robiłam nic w kierunku sportu od... nie pamiętam od kiedy. Najwyższy czas rozruszać stare kości. Choć może być to trudne, bo nawet przy nieustannym siedzeniu lub leżeniu bolą mnie ścięgna. Lekkie ich naciągnięcie podczas pracy przy komputerze sprawia, że zaczynam odczuwać ból. To chyba nie najlepiej. Moja tolerancja na Levoxę się skończyła?

Zauważyłam (trudno by było tego nie zauważyć), że znów robią mi się siniaki. Nie mam pojęcia, czy to ma związek z moimi chorobami, choć tak podpowiada mi intuicja. Kiedyś z Ł. śmialiśmy się, że będę mogła mówić, że Ł. mnie bije i wszyscy mi uwierzą. W Chorwacji musiałam się ustawiać lewą stroną do zdjęć, bo na prawym udzie miałam siniak wielkości pięści, ale tych chorwackich nabawiłam się podczas pierwszej wycieczki po górach Velebit. Potem we wrześniu i październiku miałam spokój od sińców, no i ostatnio wróciły. Nie pamiętam, żebym się uderzyła czy uderzała, a mimo to je mam. Głównie na piszczelach.

Poza tym całkiem spory wykaz innych niedogodności mogłabym tu wypisać, ale się powstrzymam i spróbuję wykrzesać choć trochę optymizmu. No więc... dziś się wyspałam (9 godzin snu, wow), przeziębienie mija, zobaczę wkrótce na żywo mój ulubiony kabaret (prezent od Mikołaja, czyli Ł.), w piątek odwiedzę jarmark bożonarodzeniowy, mam bliżej niż dalej do zakończenia największego zawodowego projektu mojego życia. Alleluja i do przodu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz