niedziela, 28 kwietnia 2013

Oswajanie rozrusznika cz. 3

Wczoraj znów było lepiej niż gorzej :). Ostatnio ktoś mi napisał, że czasem to nawet dobrze, że bywają gorsze momenty, bo po nich bardziej docenia się te lepsze chwile. Tak, doceniam! Przed Wami przedostatnia część Oswajania rozrusznika, potem będę musiała oswoić coś więcej...

Przyjeżdżają rodzice, tymczasem ma miejsce obchód – przychodzi ordynator i jego świta, w tym młoda lekarka, rok ode mnie starsza, która opiekuje się moją salą. Wbrew pozorom cieszę się, że to właśnie ona jest odpowiedzialna za mnie, bo przynajmniej się stara, dzięki czemu czuję się choć trochę bezpiecznie. Na domiar złego dostaję okres i zaczyna mnie boleć brzuch. Dostaję jedynie Nospę, choć proszę o Ibuprofen, ale on podobno rozrzedza krew, więc przed zabiegiem mi go nie mogą podać. 
Robią cały zestaw różnych badań. Oddaję pięć strzykawek krwi i zaczynam się zastanawiać, czy coś jeszcze płynie w moich żyłach. Następnie mam robione echo serca i wtedy ma miejsce kolejny dramat. Lekarki rozmawiają przy mnie na temat echa. Słyszę coś o jakimś tętniaku, po czym pytają się mnie, czy ktoś w rodzinie miał tętniaki. Wychodzą, a ja zaczynam rozpaczać, że mam tętniaka w sercu i że pewnie zaraz umrę. W tym stanie biorą mnie na salę operacyjną. Mama zostaje sama w mojej sali i płacze, aż ta młoda lekarka przychodzi ją pocieszyć i tłumaczy, że ten tętniak to lekkie zgrubienie aorty i że on jest niegroźny i większość ludzi go ma, nawet o tym nie wiedząc. 
Na sali operacyjnej ogarnia mnie strach. Nic nie mówię i tylko patrzę wokoło, gdy przychodzi lekarz pielęgniarka mówi mu, że boję się, ale wewnętrznie. Jest zimno i niebiesko wokoło, lekarz też ma niebieski strój. Wszechobecna niebieskość pogarsza moje odczucie chłodu – fizycznego i psychicznego. Gdy podają mi znieczulenie przechodzę ze stanu milczenia w stan słowotoku. Pytam o wszystko, cały czas gadam, aż od leków znieczulających zaczyna mi się plątać język. Mam wrażenie, że to wszystko dzieje się gdzieś obok, jakbym obserwowała sztukę teatralną lub serial o szpitalu. Powoli przestaję się bać. Natomiast odczucia fizyczne są dziwne – nie czuję bólu, ale czuję dotyk, więc gdy lekarz robi miejsce pod rozrusznik, czuję się jak ugniatane ciasto. 
Zabieg dobiega końca, na ranę kładą mi kamień (tak naprawdę kładą worek z piaskiem, ale ja mam wrażenie, jakbym leżała przygnieciona tonową skałą). Z kamieniem leżę przez sześć godzin. Każda kolejna minuta jest gorsza od poprzedniej, kamień sprawia mi ból, tyłek przykleja mi się do łóżka, a przez kamień nie mogę się ruszać. Próbuję oglądać serial, nic z niego nie wiem, więc wyłączam. Korzystam z usług zewnętrznych rąk i nóg, czyli z mojej mamy, którą co chwilę o coś proszę i ciągle marudzę. Jestem świadoma tego, że marudzę, ale nie potrafię nie marudzić. W głębi ducha cieszę się, że jestem sama na sali, bo mogę sobie pojęczeć i ponarzekać na ten kamień, który owładnął moje myśli, tak że o śnie nie ma mowy. Potem podziwiałam tych wszystkich ludzi, którzy tak spokojnie leżeli po operacji, bo ja zachowywałam się, jakbym miała ADHD. 
Dzwoni Cyna, a ja płaczę. Nie chcę, żeby przyjeżdżała, ale przyjeżdża z Anią. Mam podwyższoną temperaturę, myślę tylko o kamieniu i jęczę, one to widzą i dziwią się, że tak to znoszę, bo wydawało im się, że jestem twarda jak skała. Nie jestem – myślę sobie – jestem małą dziewczynką i jestem zupełnie bezradna, ratunku! Gdy mija sześć godzin wysyłam mamę po pielęgniarki, ta jednak wraca sama i mówi, że one mają zapisane, że dopiero za pół godziny mają mi zdjąć kamień. Aaaaa! Minuty dłużą się jak godziny, płaczę, że nie wytrzymam. W końcu zjawiają się pielęgniarki. Ściągają mi kamień – jaka ulga. Pomagają mi wstać i robię samodzielnie pierwsze kroki. Jest 16 stycznia, chodzę i w ten sposób wchodzę w nowe życie z rozrusznikiem serca.

Następnego dnia do mojej dwuosobowej sali przyjęte zostają jeszcze dwie panie. Jest nas trzy. Ta, która leży w środku ma około 50 lat, ta spod okna 80. Zawiązuje się pomiędzy nami dziwna więź – to chyba wspólnota sytuacji ją wykreowała. Traktują mnie trochę jak wnuczkę i jednocześnie wypytują o szczegóły, bo chcą wiedzieć, co je czeka. 80. latka mieszka 100 km stąd, nie ma pieniędzy, a jej rodzina przyjedzie dopiero na drugi dzień, więc mama kupuje jej wodę i częstujemy ją kanapkami. Jej wdzięczność nie zna granic (pieniądze za wodę oddaje przez córkę następnego dnia i nie chce słyszeć, że nie chcemy tych 2 złotych). Gdy trochę się zadomawiam w mojej sali przenoszą mnie do innej, niemonitorowanej. Ja już monitora nie potrzebuję, a oni mają nagły przypadek. W nowej sali trafiam na panią, która w każdą wolną chwilę, a w szpitalu jest ich dużo, spędza z różańcem i dziwnie na mnie patrzy, gdy na drugi dzień odmawiam przyjęcia komunii świętej (te narzucanie się z komunią to kolejna rzecz, która mnie drażni w takich miejscach).

W środę 18 stycznia mam zostać wypisana, więc wkręcam sobie, że pewnie przez to, że zmieniłam salę moja lekarka mnie nie odnajdzie i mnie nie wypiszą. Dlatego siadam w świetlicy przy dyżurce i mową ciała próbuję krzyczeć: „Tu jestem, tu jestem. Wypiszcie mnie!”.

Po południu wracam do domu. Pierwsze kroki na świeżym powietrzu stawiam niepewnie. Mam do przejścia 20 metrów, ale czuję się, jakbym wchodziła na Rysy w japonkach. Świat zmienił się przez te trzy dni – wszędzie leży pełno śniegu, a moje kozaki wykazują tendencję do poślizgu, więc trzymam mamę pod rękę z obawy przed niekontrolowanym lotem, puszczeniem szwów, wypięciem się elektrod, zepsuciem się rozrusznika i nagłą śmiercią przed budynkiem szpitala.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz