piątek, 26 kwietnia 2013

Oswajanie rozrusznika cz. 1

W pierwszym wpisie przedstawiłam, jak jest obecnie. Co mi dolega i co leczę. W 2012 roku jeszcze tej wiedzy nie miałam. Wiedziałam jedynie, że mam blok serca. I musiałam pogodzić się z rozrusznikiem. W ramach akcji jego oswajania powstał tekst, który zamieszczę w kilku kolejnych postach.

Jest niedziela 25 grudnia. Dzień Bożego Narodzenia. Okazja do spotkań w gronie rodzinnym, obżarstwa i odpoczynku po świątecznej gorączce zakupów, sprzątania, gotowania oraz wszelkiej maści innych przygotowań. Tymczasem ja leżę w łóżku. W pokoju obok ciotka z wujkiem. Przyjechali w gości. Leżę i kręci mi się w głowie, mam nudności. Leżę i zastanawiam się, co takiego zjadłam i czym się zatrułam. Leżę zupełnie nieświadoma tego, co mi dolega i z czym przyjdzie mi się zmierzyć.

Kilka dni później. Zaczyna się piekło. Potężny ból głowy. Ból o natężeniu, jakiego jeszcze nigdy nie odczuwałam. Jest środek nocy, a ja leżę w łóżku i wyję – dosłownie wyję. Wstaję, idę do kuchni i siadam na krzesło wciąż płacząc z bólu. I tak jeszcze dwie następne noce. Scenariusz ten sam – zasypiam, budzi mnie ból, wyję, budzą się rodzice, wymiotuję z bólu… Nie sądziłam, że ból może spowodować odruch wymiotny, okazuje się, że może. Wraz z kolejną godziną i kolejnym dniem ból miesza się z ogromnym strachem. Teraz pytam płacząc: Co się ze mną dzieje? Pytanie to, które samo nasuwało mi się na usta powoduje reakcję lekową na twarzy mojej mamy. Nie chcę, żeby i ona się bała, ale to jest silniejsze ode mnie, więc wciąż powtarzam: Co się ze mną dzieje? Od siedzenia na krześle robi mi się zimno, ale boję się wrócić do łóżka, co wynika z tego, że boję się zasnąć, tak jakby ból miał przyjść wraz ze snem (tak właśnie – jak się wkrótce okaże – było, gdyż moje serce podczas snu zwalniało do poziomu 30 uderzeń na minutę). Więc przeciągam moment powrotu, a gdy już decyduję się wrócić, to proszę mamę, żeby położyła się obok. Daje mi to poczucie bezpieczeństwa.

Lekarka rodzinna dochodzi do wniosku, że zbytnio się denerwuję. Zresztą sama jej to sugeruję, opowiadając o pracy, o ciężko chorym dziadku. Dostaję krople na uspokojenie i zastrzyk w pośladek, po którym przez kilka następnych dni nie będę mogła usiąść. Krople mają zgubny skutek – zwalniają akcję serca, ale nie mam tego za złe tej lekarce, bo to ona pierwsza zauważyła, że moje objawy to kwestia serca.

Sylwester. Wybieramy się na długo planowaną imprezę do miejscowości oddalonej 200 km stąd, tam mieszka chłopak Ani. Ania chodzi nakręcona już od Świąt. Wymyśliła konwencję, robi zakupy, zbiera pieniądze. Ja nie mam siły ani głowy do tego, żeby wymyślić strój albo podjąć temat imprezy. Odwiedza mnie Cyna i stwierdza, że głowa boli mnie pewnie przez nerwy, tak też mówi Ani.

W nocy poprzedzającej ostatnią noc w roku mój ból głowy osiąga apogeum. Rano rodzice jadą do dziadka i stamtąd dzwonią do pani neurolog, która leczy dziadka. Pani doktor ma dyżur w szpitalu i mówi rodzicom, że może mnie przyjąć na izbę przyjęć bez skierowania. Zatem jedziemy. Głowa przestaje mnie boleć, nie myślę o tym, co mi może być, bo w tym momencie jedyne co odczuwam to radość z faktu, że nie boli. W szpitalu pani doktor robi standardowy wywiad i badanie. Pyta o świąd w okolicach intymnych, więc mówię, że nie swędzi i myślę: "Nie, nie mam ani kiły, ani rzeżączki". Bada odruchy bezwarunkowe, podaje mi kroplówkę, dożylne leki przeciwbólowe i zostawia na izbie, obok naćpanego faceta, który stwarza problemy i zostaje przywiązany do łóżka z obawy, żeby nie roztrzaskał sobie głowy o kaloryfer lub nie skrzywdził personelu. Po kroplówce pani doktor wysyła mnie na tomografię głowy. Nie wygląda to wcale jak w serialu o doktorze Hausie. Sala wieje komuną, a maszyna, która za chwilę mnie wciągnie dziwnie buczy. Na szczęście w środku jest solidny nawiew, bo inaczej pewnie bym tam zemdlała. Następnie godzinę czekamy na wynik. Postanawiam poinformować wszystkich, gdzie jestem i jak się czuję. Myślę, że dobrym określeniem mojego stanu jest stwierdzenie, że czuję się, jakby przejechał przeze mnie czołg. Jestem zmęczona, niewyspana i chyba zaczyna mnie boleć każda część ciała. Boję się zadzwonić do Ani, więc dzwonię do Cyny: "Jestem w szpitalu, robią mi badania, pewnie za niedługo wyjdę, ale nie jestem w stanie jechać na Sylwestra, jedźcie beze mnie". Po chwili Cyna oddzwania i mówi, że podjęli decyzję, że zostaną ze mną, bo nie chcą, żebym była sama w Sylwestra. Ania nie może tego zrozumieć, obraża się na nas, a tydzień później słyszę od niej, że sabotowałam jej Sylwestra. Tak bardzo nie chciałam przyjść, bo były tam same pary (sic!), że aż mnie głowa od tego rozbolała. Po godzinie chodzenia po korytarzu dostaję wynik – pod względem neurologicznym wszystko OK. W związku z tym jedynym wyjaśnieniem jest… migrena. Dostaję receptę na tabletki na migrenę i polecenie kontaktu telefonicznego po tygodniu ich zażywania.

Sylwester spędzam z Cyną, Adrianem, bratem i rodzicami. Gramy w „Kolejkę”. O północy wznosimy toasty – oby nowy rok był lepszy dla naszej rodziny niż poprzedni, w którym zachorował dziadek, w którym chorowałam ja. Wszyscy wierzymy, że nastanie nowe, lepsze jutro. Kolejna ułuda.

Po Sylwestrze Ania dalej obrażona, więc inicjujemy z Cyną spotkanie, mówimy swoje racje i nic – ona się nastawiła na imprezę, a mnie jak zawsze coś dolega, gdy jest jakaś impreza. I tak przez jakąś godzinę. W końcu odpuszczamy, bo nie ma sensu. Natomiast rodzina się cieszy, że zakończyło się na migrenie, bo wszyscy podejrzewali zapalenie opon mózgowych, choć nikt tego głośno nie powiedział. Mój drugi dziadek śmieje się, że mam chorobę arystokracji, a ja zaczynam się obawiać, że teraz ta głowa będzie mnie co jakiś czas boleć i znów będę przeżywać ten koszmar.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz