sobota, 27 kwietnia 2013

Oswajanie rozrusznika cz. 2

Wczoraj był bardzo dobry dzień. Byłam na rowerze (co potem przypominały mi bolące kolana), odwiedziłam przyjaciółkę i razem spacerowałyśmy, korzystając z przepięknej pogody. Po powrocie do domu - ja, osoba, która nigdy nie przepadała za gotowaniem - zrobiłam całkiem dobry obiad i upiekłam ciasteczka - z produktów, które mogę jeść. Miła odmiana żywieniowa :). Dzień na plus, ale powróćmy do rozrusznika...

Tydzień mija i dzwonię do pani doktor, nakazuje zmniejszyć dawkę, bo organizm już się nasycił tabletkami. Głowa się uspokaja, za to wciąż mam zawroty. Siedzę w pracy, kolega coś do mnie mówi, a ja czuję, że odpływam, wiruję, mam mroczki przed oczami i zupełnie nie wiem, co on do mnie mówi. I tak co chwilę, na szczęście w samochodzie mi się to nie zdarza, jestem chyba za bardzo pobudzona jazdą.

Tabletki się kończą, a neurolog leczy mnie telefonicznie, więc wybieram się do lekarza rodzinnego po receptę. Jest piątek 13 stycznia i wtedy ma miejsce kolejny dramat. Ubieram buty i spadam, uderzam plecami o ścianę, ale zbieram się i idę do lekarza. Stoję w rejestracji i czekam na otwarcie (celowo poszłam przed otwarciem, bo wszystkie stare baby przychodzą wcześnie, żeby mieć pierwszy numerek, mimo że i tak w ich planach na cały dzień jest tylko wizyta u lekarza, zakupy, obiad, podwieczorek i kolacja przy „M jak miłość"). Czuję, że kręci mi się w głowie. Wytrzymasz, wytrzymasz – wmawiam sobie, ale po chwili przegrana próbuję usiąść na schodach. Próba się jednak nie udaje, bo znów spadam. Gdy już łapię kontakt widzę ludzi nad sobą i jakiś starszy pan mówi, że powinni mi położyć nogi na ziemię. Myślę: „Nogi do góry idioto!", ale nie mam siły, żeby to powiedzieć. Ktoś woła pielęgniarkę, która też za bardzo nie wie, co ze mną zrobić. Po chwili dochodzę do siebie i pytam ją, czy mogę się zarejestrować i iść do domu. Rejestruje mnie przed otwarciem i wypuszcza. Idę, nie, jednak nie dam rady… Siadam, zaczyna padać śnieg. Siedzę na krawężniku, jacyś ludzie idą obok. Postanawiam przejść na drugą stronę ulicy, udaje się. Rozpinam kurtkę, z nadzieją, że zimne powietrze mnie ocuci. Siadam… Idę, łapię się latarni. Jeszcze tylko 50 metrów i będę w domu. Chyba jedynie siła sugestii pcha mnie do przodu. Otwieram drzwi i kładę się na kafelkach w przedpokoju, bo nie jestem w stanie się rozebrać i iść do pokoju. Oblewa mnie zimny pot, leżę tak z 20 minut, aż w końcu jestem w stanie się podnieść i iść do łóżka, żeby leżeć dalej. Cieszę się, że brat jeszcze śpi, bo nie chciałabym, żeby mnie oglądał w takim stanie. Wiem, że powinnam nastawić budzik, bo o 9:00 mam być u lekarza, ale nie mam siły, żeby iść po telefon i zasypiam. Budzę się z zimna, choć czuję się lepiej. Na szczęście przed czasem, więc zbieram się i wracam do przychodni. Tam pani doktor już wie o porannym incydencie i zaczyna od zmierzenia ciśnienia i pulsu, który ją niepokoi. Robi EKG. Wynik jest dobry. Mimo wszystko daje mi skierowanie do szpitala, EKG zostawia w dokumentacji, bo twierdzi, że z takim EKG do szpitala mnie nie przyjmą. Poleca pojechać jeszcze dziś. Na co jej odpowiadam, że nie mogę, bo muszę przez weekend skończyć pilne materiały do pracy. Mimo to nalega, a ja mimo to jej nie posłucham.

Wieczór. Sobota 14 stycznia. W końcu mówię rodzicom, że musimy jutro rano jechać do szpitala. Puls 37. Zaczynam się znów bać. Szukam chorób, które mogłabym mieć. Do głowy przychodzi mi borelioza, bo ma bardzo dziwne objawy, moje również były dziwne. W nocy siedzę przy komputerze i pracuję. Dzwoni telefon – to ciocia, że dziadka biorą do szpitala, więc mama jedzie do nich i wraca po trzech godzinach. Kładę się spać ok. 4.

Niedziela 15 stycznia. Jedziemy do szpitala miejskiego. Ja, mama i tata. Czekamy, aż lekarz zejdzie z oddziału. Wchodzę do gabinetu i zaczyna się badanie. Słyszę, że powinnam zmienić lekarza rodzinnego, bo nic mi nie ma. Lekarz jednak zmienia zdanie, gdy podłącza mnie do monitora i widzi wtedy, że moje komory kurczą się w swoim rytmie, przedsionki w swoim i nie ma w tym żadnej logiki ani koordynacji. Widzę jego minę i zaczynam się bać. Zadaje mi pytania o choroby itp., gdy padają kolejne jego diagnozy rzuca wiązankę niecenzuralnych słów i mówi, że będę potrzebować rozrusznik serca. Na to pielęgniarka, która stała obok robi minę głębokiego współczucia i mówi: „Taka młoda dziewczyna i rozrusznik! Chryste Panie!". Miała wybitny talent do dobijania ludzi… Po tym łzy napłynęły mi do oczu, choć jeszcze nie miałam świadomości, z czym wiąże się rozrusznik. Lekarz kazał mi podjąć decyzję, czy się zgadzam na rozrusznik, wiec zapytałam, czy mogę o tym porozmawiać rodzicami. On mi na to, że przecież jestem dorosła, a on wie z doświadczenia, że jak zaprosimy tu rodziców to zacznie się lament. Mając sekundę na przemyślenie sytuacji i analizę konsekwencji, zgadzam się i podpisuję oświadczenie, że tak, że bardzo chcę mieć rozrusznik. Lekarz woła rodziców i popełnia przy tym błąd o charakterze psychologicznym – ciekawe, gdzie w tym momencie podziało się jego doświadczenie? Mówi im, że wszystko jest w porządku i nie ma się czym denerwować, co powoduje na ich twarzach wyraz głębokiej ulgi. Ja leżę podłączona do monitora, wiedząc, co za chwilę im powie i widząc tę ulgę. Próbuję kręcić głową w geście zaprzeczenia. Wydaję z siebie niemy krzyk: „Nie wierzcie mu! Nie wierzcie mu!". Po czym pada hasło, że potrzebuję rozrusznik i moi rodzice gasną. Od uśmiechu do łez.

Lekarz dzwoni po karetkę, siadam na nowym łóżku, które jest lodowate, bo karetka stała w zimnym garażu. Podpinają mnie na nowo do monitora i zakładają na palec pulsometr. Jadę na sygnale do drugiego szpitala i myślę sobie: „Po co do cholery ten sygnał, przecież nie umieram, a wszyscy nam pewnie ustępują drogi, jakbym co najmniej była jedną nogą na tamtym świecie?!". Karetka podjeżdża do szpitala, wiozą mnie tym zimnym łóżkiem na oddział. Ubrana w kurtkę i zimowe buty trzęsę się – sama nie wiem, czy z zimna, czy ze strachu. Trafiam do sali. Uff, jestem w niej sama. Proszę pielęgniarkę, żeby mnie puściła do toalety, robi to niechętnie, ale się zgadza. Jak się później okazuje było to strategicznym posunięciem, bo potem nie pozwalają mi wstawać z łóżka z obawy, żebym nie zemdlała.

Przychodzi lekarka, jest bardzo miła. Mówi, że ona by nie chciała mi montować rozrusznika, więc odpowiadam jej, że ja też go nie chcę. Podłączają mnie do monitora i okazuje się, że bez rozrusznika się nie obejdzie, bo mojemu sercu zachciało się podzielić dwa odrębne byty, bo bije w sposób zupełnie nieskoordynowany – tak jakby przedsionki chciały istnieć bez komór, a komory bez przedsionków. Przyjeżdżają rodzice i ciocia z wujkiem, którzy na chwilę wyrwali się ze szpitala od dziadka. Rozmawiają z lekarką, dlaczego kuźwa rozmawiają z nią na korytarzu. Przed chwilą usłyszałam, że jestem dorosła, a teraz inny lekarz rozmawia z nimi poza moim pokojem?

Rodzice przywożą wszystkie niezbędne rzeczy, przywożą też komputer, więc mogę dokończyć pracę. Piszę do Cyny i Ani. Cyna oddzwania natychmiast, ale nie chcę rozmawiać, nie chcę jej widzieć, nie chcę tu być, nie chcę być w ogóle. Mimo to przyjeżdża i okazuje się, że jednak się cieszę, że przyjechała. Ania jest z Adamem na nartach, zadzwoni, gdy włączy telefon. Rozmawiam z Cyną i z rodzicami, którzy cały czas zerkają na monitor. Zabraniam im tam patrzeć, bo nie chcę, żeby widzieli, jakie mam aktualnie tętno, czuję się prześwietlana. Patrzenie jest jednak silniejsze od nich. Mój brat się śmieje, że gdy pracuję to tętno mi się od razu podnosi, więc powinnam cały czas pracować.

Nieubłagalnie zbliża się noc. Nie chcę tutaj zostać sama, nie chcę. Gdy wszyscy zaczynają wychodzić z ledwością powstrzymuję łzy. Poszli, zostaję sama. Po chwili dzwoni Ania. Słyszę, że jest przerażona, ale próbuje podnieść mnie na duchu. Adam również próbuje i mówi, że na wiosnę muszę go zabrać w skały, na Jurę, na co mu odpowiadam, że nie dotrzymam słowa, bo już nie będę mogła się wspinać, nie chce w to uwierzyć, ja nie chcę tym bardziej. Przychodzi Pani doktor i daje mi książeczkę na temat rozrusznika, więc zaczynam ją czytać. Czytam do momentu, aż przychodzi pielęgniarka, żeby zgasić światło.

Moja bezradność zaczyna mnie dobijać – potrzebuję do toalety to dostaję basen, chcę się umyć przynoszą mi miskę, żeby wyłączyć światło musi ktoś do mnie przyjść. Zostałam ubezwłasnowolniona. W głowie jawi mi się jedna myśl: „To urąga godnej egzystencji”. Noc jest raczej kiepska. Mój monitor co chwilę świeci się na czerwono i pojawia się napis: ostra bradykardia, więc śpię czujnie i gdy tylko jest czerwony staram się pobudzić, żeby czerwony nie był, tak jakby miało to pomóc. Rano dowiaduję się, że najniższa wartość pulsu, jaką zaobserwowano to 28 uderzeń na minutę, co nie wprawia mnie w dobry nastrój, zwłaszcza, że przez całą noc miałam kroplówkę i inne tego typu cudo z atropiną, która miała za zadanie „rozruszać” moje serce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz