niedziela, 25 maja 2014

Dzieje się

Strasznie dużo się ostatnio dzieje. Po pierwsze dzieje się w mojej głowie. Karuzela wrażeń. Raz myślę, że jest dobrze, naprawdę dobrze. Tyle już przeszłam, tyle wytrzymałam. Przeżyłam przerażające pierwsze miesiące leczenia, przeżyłam duży dołek w lipcu, gdy podczas wyjazdu do Chorwacji nic się nie udawało, w tym przede wszystkim kroplówki Biotraksonu, przeżyłam listopadowe połączone z chorobą przepracowanie i podobny stan w marcu i kwietniu. Wow, PRZEŻYŁAM, jest lepiej, cieszę się bardzo, że to już za mną. Ale z drugiej strony za chwilę myślę sobie - ile można, jak długo mam to znosić, ile jeszcze bólu przede mną. Nie chcę, nie potrafię, nie mogę już więcej.

W czwartek zdałam mój drugi tegoroczny egzamin. Jeszcze tylko jeden pozostał. Ten najbardziej stresogenny. Z powodu egzaminu do czwartku żyłam w transie wypełnionym nauką, marudzeniem, że mi się nie chce i zagryzaniem zębów, żeby walczyć dalej. Natomiast od czwartku żyłam w transie korzystania z życia. I właśnie te korzystanie z życia dziś przypłacam niemocą, spaniem przez 9,5 godziny, spuchniętymi powiekami i bólem głowy, choć to ostatnie towarzyszy mi niemalże nieustannie.

Tak więc w czwartek po południu poszliśmy z Ł. na rolki - pierwszy raz, bo czasu i pogody wcześniej nie było. Pojeździliśmy półtorej godziny - było super. Po egzaminie miałam dobry nastrój, ale te rolki wprowadziły mnie w jeszcze lepszy. No i z tych emocji połączonych z chorowaniem znów nie mogłam spać. Łapałam się na tym, że budziłam się w środku nocy i w głowie poruszałam kwestie, których nauczyłam się do egzaminu. Strasznie dziwne to było.

Rolkowo

W piątek natomiast zrobiliśmy sobie z Ł. krakowską wycieczkę. Jak się potem okazało to był najcieplejszy dzień tej wiosny, a Kraków był najcieplejszym miejscem w Polsce. Dało się to odczuć. Na szczęście w planach mieliśmy piknik nad Wisłą, a tam odczucie ciepła było mniejsze niż pośród nagrzanych murów rynku i okolic. Piątek też był rewelacyjny. Przeszliśmy jakieś 10 kilometrów, co skutkowało pęcherzem na... pięcie. Pierwszy raz w życiu miałam pęcherz na pięcie, niefajne odczucie, ale mimo pęcherza dało się chodzić. :)

Wybór miejsca na piknik był trudny - po drugiej stronie Wawelu wrażenia zapachowe po przejściu fali wezbraniowej nie należały do przyjemnych i trzeba było szukać dalej ;-)

I tak oto, gdy wliczę w to sobotę spędzoną na zakupach i urodzinach, mam życie wypełnione do granic możliwości, zero czasu na nudę, ale też zero czasu na odpoczynek. Myślę, że jakbym była zdrowa, to nie byłby to dla mnie żaden wyczyn. No ale nie jestem, dlatego teraz trochę odchorowuję ostatni tydzień, ale co tam - wolę w ten sposób, niż leżeć w domu i płakać. Lubię czuć, że żyję.

W chorowaniu też dużo się dzieję. Marzena, którą poprosiłam o podanie Debecyliny zrezygnowała. Rozumiem i szanuję jej decyzję, a także absolutnie nie mam do niej o to pretensji. Najwyraźniej tak właśnie miało być. Jak uda mi się załatwić te zastrzyki, to oczywiście będę pisać. W sumie to nawet nie ja to załatwiam tylko niezwykle dobra i życzliwa mi osoba. Za co z całego serca dziękuję.

Powrót na wawelską stronę Wisły, gdzie znaleźliśmy miejsce na piknik

Debecyliny wciąż się boję, choć chyba trochę mniej niż ostatnio. A tak poza tym, to wciąż daję radę - wyniki krwi mam dobre, choć tym razem trochę neutrofile poleciały. Trzeba spiąć pośladki i je naprawić, bo nie może być tak, że mam ich za mało!

To już tradycja, tym razem szachy piknikowe

Jeżeli czytasz tego bloga i chorujesz na boreliozę lub inne choroby odkleszczowe, to chciałabym Ci powiedzieć, pokazać, że z tym można żyć. Nie mówię, że jest łatwo, bo nie jest. Ale da się, a moim zdaniem nawet trzeba, żyć na 100% swoich możliwości. Zamknięcie się w świecie choroby powoduje utratę świata w ogóle.

Nogi na pikniku ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz