Jedyna chwila, żeby odświeżyć bloga to piątek późnym wieczorem (czy właściwie sobota po północy). Jutro i pojutrze idę do pracy, a oprócz tego pracuję w domu, tak więc wciąż czasu brak. Zapowiedziałam ostatnio szefowi, że jak nie dam rady, to pójdę w listopadzie na tygodniowe L4. Na szczęście mam fajnego szefa, więc nie miał z tym żadnego problemu. Zresztą równie dobrze mogłabym już dawno na L4 siedzieć, ale nie - przecież ja walczę. Taaa. Na L4 byłam raz w życiu - po wszczepieniu rozrusznika, więc często z katarem i gorączką twardo szłam do pracy. Przecież świat by się beze mnie zawalił. Chyba przeszłam na wyższy poziom absurdu - szydzę sama z siebie. Jakbym w listopadzie narzekała na zmęczenie, to proszę przypomnijcie mi, że obiecałam, że wezmę L4, bo pewnie znów stwierdzę, że nie mogę go wziąć, bo "coś tam". Te "coś tam" mogę wymyślać w nieskończoność i nadawać mu rangę problemu braku wody w Sudanie, wojny w Somalii czy konfliktu syryjskiego. Dobra w tym jestem.
Leżę w łóżku, komputer grzeje w brzuch, kołdra grzeje całe ciało. Kurczę, ale ciepło, muszę się odkryć. Znów mam fale gorąca. Ech.
Miniony tydzień zaliczam do tych mniej udanych. Dużo pracy, mało czasu, jeszcze mniej zdrowia. W efekcie czuję się zmęczona i głowa mi pęka od samego rana. Ibuprom nie daje rady. Poza tym wręcz koszmarnie bolały i bolą mnie kolana. W środę wieczorem, gdy wróciłam z pracy, nie byłam w stanie nic zrobić, bo tak bolały. Musiałam się położyć, wyprostować nogi i dopiero po jakimś czasie było lepiej. Najgorsze jest zmienianie pozycji z siedzącej na stojącą i odwrotnie. Problem stanowi też korzystanie z toalety... Żeby ograniczać ból kolan często wspieram się na rękach. Jutro umówię się z Darkiem (znajomym fizjoterapeutą), żeby okleił mi te durne kolana - taśmy dotarły. Odkąd choruję zaczęłam żałować, że nie zostałam lekarką, fizjoterapeutką lub pielęgniarką. Nie dość, że mogłabym sobie samej pomóc, to jeszcze mogłabym pomagać innym. Niestety moja humanistyczna dusza pokierowała mnie w zupełnie innym kierunku i teraz czasem (szczególnie - gdy dopada mnie melancholia) odnoszę wrażenie, że wykonuję nikomu niepotrzebną pracę.
Melancholia w minionym tygodniu niestety dopadała mnie często. Błahostki potrafiły zdenerwować, błahostki też niemalże doprowadzały do łez. Moje reakcje nie są adekwatne do sytuacji. Przykład z dziś - niewiele brakowało, a miałabym łzy w oczach, gdy podczas wizyty u odkleszczowej pani doktor padło pytanie o rozrusznik. Nosowska śpiewała (w zupełnie innej sprawie, ale nieważne): "Muszę to przespać, przeczekać, przeczekać trzeba mi...". W każdym razie trochę głupio łapać melancholie, zwłaszcza że w moim przypadku często są one połączone z wcześniejszym stanem radości - takie huśtawki nastrojów. Ł. też tego z mojej strony doświadczył...
Myślę sobie (w sumie to od dawna już tak myślę), że w chorowaniu najgorzej jest wtedy, gdy głowa zaczyna ci wszystko mieszać. Fizycznie mogę wiele znieść, ale psychicznie już nie bardzo. Z tego powodu tak bardzo nie znoszę Tynidazolu. On sprawia, że jestem w rozsypce. Buduję coś przez 20 dni, po to żeby Tynidazol w 10 to zepsuł.
Przy okazji - dostałam dziś ten sam zestaw leków (Klarmin, Zamur, Tynidazol, Levoxa). Bawimy się dalej. Przynajmniej nie muszę nowego rytmu dnia zapamiętywać. Aj, jednak muszę, bo do zestawu doszła mi jeszcze witamina C - codziennie ok. 15:00.
Od jakiegoś czasu opowiadałam wokoło, że rozrusznik już mnie nie rusza, że się do niego przyzwyczaiłam, że go zaakceptowałam i że teraz mam nowych - przekazanych przez kleszcza - wrogów. Ostatnio zastanawiam się, czy to rzeczywiście prawda. Bo chyba się pogubiłam w tym wszystkim i on znów mnie wkurza, choć oczywiście nie tak mocno, jak kiedyś. W każdym razie - JA GO NIE CHCĘ MIEĆ!
No i mam w końcu wizję końca leczenia - być może wrzesień 2014, być może marzec 2015. Dziwna istota ze mnie, ale musiałam to wiedzieć. Z taką wiedzą będzie mi łatwiej.
Dobranoc i lepszego jutra nam wszystkim życzę!
Edycja: noc fatalna, głowa dalej boli, nawet bardziej niż wczoraj. Jest świetnie. :|