W sumie ten tydzień w pracy nie był jakoś bardzo straszny. Może dlatego, że po powrocie do domu starałam się odpoczywać i nie zajmowałam się... pracą. Taka godzina lub dwie odpoczynku - jak się okazało - miały bardzo duże znaczenie. W listopadzie ich sobie nie fundowałam i ledwo listopad przeżyłam. Teraz było lepiej. Oczywiście nie było idealnie, ale dziś mija 9 dzień Tynidazolu, więc to taki standard i zbytnio mnie to nie dziwi.
Z dobrych wieści - nie biorę już Levoxy (od wczoraj), nie biorę też Ryfampicyny. Oznacza to, że na razie przestaję dręczyć bartonellę. Jeśli nie będę mieć bartonellozowych objawów będzie ją można uznać za wyleczoną. No i tu w tej dobrej wieści pojawia się zła. Zła, czyli: ja nie wiem. Boję się, że nie rozpoznam ewentualnego nawrotu objawów, tak jak ich nie rozpoznawałam wcześniej - przed rozrusznikiem i przed podjęciem leczenia. Po prostu nie ufam sama sobie i swojemu odczuwaniu chorobowych dolegliwości. Jestem pewna, że ten sam strach, tylko w większym natężeniu, będzie mi towarzyszył po zakończeniu leczenia boreliozy. Nawet się ostatnio zastanawiałam, czy w przyszłości będę potrafiła żyć bez lęku przed nią. To bardzo trudne będzie, jest.
Udało mi się ostatnio wyprosić od mojej odkleszczowej lekarki (pozdrawiam serdecznie) skierowanie na badanie poziomu limfocytów CD 57, który to jest obniżony przy boreliozie. Zadzwoniłam do Kliniki Hematologii, gdzie je wykonują i umówiłam się na pobranie krwi. Miałam przyjechać w środę na czczo pomiędzy 8:00 a 10:00 (na szczęście tego dnia pracowałam od 13:00). Badanie to należało do kategorii tańszych (w porównaniu z innymi badaniami chorób odkleszczowych), bo kosztowało tylko 160 zł. Bardzo chciałam je zrobić, żeby wiedzieć, na czym stoję. Teraz natomiast boję się wyników. Mam nadzieję, że mnie nie rozczarują. Minusem tego badania było to, że krew pobierano mi w przyklinicznej przychodni. W przychodni, gdzie znajdował się pokój dziennej chemioterapii i gdzie byli ludzie chorzy na raka. Przebywanie w takich miejscach nigdy nie nastraja mnie pozytywnie... Współczułam tym wszystkim ludziom, ale jednocześnie myślałam sobie, że oni pewnie mi współczują, bo myślą, że też mam raka. W każdym razie - po badaniu byłam w szoku, bo w ogóle nie poczułam wkłuwania igły. Patrzyłam jak pielęgniarka to robi, ale nie czułam nic. Chyba wprawiona w bojach musiała być. Więcej takich bezbolesnych pobierań poproszę! ;-)
Dziś spałam 9 godzin - yeah! Teraz też mogłabym pójść spać. W sumie - być może to zrobię. Po porannej pobudce poszłam do przychodni na wizytę u mojej lekarki rodzinnej. Potrzebowałam skierowanie na badanie krwi - co prawda, na styczeń, ale wolałam je zdobyć już teraz. To było strategiczne posunięcie, bo przychodnia świeciła pustkami (świąteczna gorączka trwa, ale na szczęście nie tam), a w przerwie pomiędzy Świętami i Sylwestrem na pewno będą tam tłumy. Następnie zabrałam się za świąteczne porządki. Poza prezentami, które przezornie kupiłam już wcześniej do tej pory nie zrobiłam nic w kierunku Świąt. Musiałam umyć okna i posprzątać, co zajęło mi ponad dwie godziny. Zmęczyłam się przy tym sprzątaniu bardzo. Gdy skończyłam na nic nie miałam siły i musiałam odpocząć. W sumie do teraz trwa ten stan. :|
Zbliża się dosyć trudny dla mnie okres. Dwa lata temu w drugi dzień Świąt zaczął się horror, który zakończył się 16 stycznia wszczepieniem rozrusznika. Natomiast rok temu pojechałam zrobić Western Blot i w efekcie rozpoczęłam leczenie boreliozy i bartonellozy. Za dużo złych wspomnień związanych z przełomem roku mam. Kiedyś myślałam, że 2011 rok był koszmarny, potem 2012 okazał się jeszcze gorszy, aż wreszcie 2013 był zdecydowanie najgorszy. Co mnie czeka w 2014?
I na koniec znowu link. Tym razem zapożyczony od Stowarzyszenia Chorych na Boreliozę. Trzy młode osoby w Bostonie umarły z powodów sercowych. Po ich śmierci okazało się, że były zakażone borrelią. Ktoś jeszcze ma wątpliwości, jak groźna jest ta bakteria?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz