sobota, 2 listopada 2013

Drugi wariant

Obiektywnie rzecz ujmując (na tyle, na ile jestem w stanie być obiektywna) sytuacja nie jest kolorowa. Od 27 roku życia mam wszczepiony rozrusznik serca (mechanizm, który nie jest wieczny, więc czekają mnie również jego wymiany i tego bardzo się boję). Od 28 roku życia mam świadomość, że choruję na boreliozę i bartonellozę (to właśnie te choroby stanowią przyczynę bloku przedsionkowo-komorowego III stopnia). Oczywiście - inni mają gorzej. Zawsze mogłabym mieć raka, SM albo jakieś inne paskudztwo, które znacznie zmniejszałoby moje szanse na życie. Ja żyję, prawdopodobnie żyć będę, więc mogę uznać, że szczęście mi sprzyja. Niemniej jednak mój bagaż doświadczeń wcale nie jest lekki. Rozrusznik nakazał mi zrezygnować z marzeń, a leczenie chorób odkleszczowych przyczyniło się do tego, że 2013 rok uważam za najbardziej koszmarny rok mojego życia. Wszystko to wiąże się z ogromnym stresem - wizyty lekarskie, badania, utkwienie w systemie opieki zdrowotnej (sama nie wiem, czy to system, czy anarchia). Wiąże się z kosztami finansowymi, w których na szczęście partycypuje moja rodzina (w przeciwnym wypadku musiałabym chyba zamieszkać pod mostem i jeść kamienie). Wiąże się również z bólem i cierpieniem.

Zatem obiektywnie - nie jest dobrze. I co w związku z tym mogę zrobić? Mam dwa wyjścia. Pierwszym z nich jest poddanie się sytuacji. Czyli uznanie, że nie jestem już w stanie tego dłużej ciągnąć z taką determinacją i z takim zaangażowaniem. Co ma być, to będzie. Będą pieniądze, to będę się leczyć, nie będzie, to nie - czyli to bardziej od rodziny zależy, czy leczenie będę kontynuować, więc pewnie kontynuować je będę, bo oni zrobią wszystko, bym była zdrowa. Zatem będę łykać tabletki, ale jak to się zakończy - czas pokaże. Będzie mnie bolało - niech boli, przecież kiedyś bolało bardziej, do wszystkiego można się przyzwyczaić, więc do bólu też. Drugi wariant jest natomiast przeciwieństwem pierwszego i to właśnie ten wariant wybieram. Nie mogę się poddać temu cholerstwu. Nie mogę pozwolić, by jakieś małe żyjątka od środka dokonały mojego zniszczenia. Muszę zacząć wierzyć, że to wszystko ma sens. Że swoim uporem, konsekwencją i nadzieją na lepsze jestem w stanie wyciągnąć się z tego wszystkiego. Mam przecież tyle planów, miejsc do zobaczenia, rzeczy do zrobienia. Chciałabym kiedyś osiągnąć coś naprawdę wielkiego i potrzebnego innym.

Wczoraj odwiedziłam grób babci i dziadka. Pomyślałam wtedy, że nie mogę się poddać również dla nich. Osób, które uczyły mnie, jak żyć. Dziadek całym swoim życiem pokazywał, że nie można wybierać łatwych i wygodnych rozwiązań. Że życie jest po to, żeby dać z siebie wszystko. Babcia z kolei nauczyła mnie, że w życiu są ważniejsze rzeczy niż poddanie się chorobie. Pomimo bloku serca (i rozrusznika), cukrzycy, reumatyzmu i pewnie innych chorób, o których nie mam pojęcia zawsze miała siły i czas dla wnuków. Rodzina była dla niej najważniejsza.

Uświadomiłam sobie wczoraj, że w końcu muszę zacząć wierzyć w pomyślne zakończenie całego tego bałaganu. Dla siebie, ale również dla innych. Poddać się i przegrać życie jest bardzo łatwo. Dlatego muszę nonkonformistycznie zrobić wszystko, by z tego wyjść...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz