W chorowaniu w ogóle, a już na pewno w moim chorowaniu słowem kluczem jest: WALKA! Tyle razy już go użyłam - na blogu, w myślach, w rozmowach z ludźmi, że stało się ono motywem przewodnim historii bycia skopaną przez życie. Walczę o siebie, walczę dla siebie, ale ostatnio nieustannie walczę ze sobą. Walczę o to, żeby wstać z łóżka rano i żeby się do niego położyć wieczorem. Walczę, żeby nie przespać całego dnia (tylko wtedy odczuwam senność) i żeby przespać noc, choć to bardzo trudne. Walczę, żeby wstać, usiąść, zmienić pozycję, gdy bolą mnie biodra. Walczę, by nie wziąć kolejnej tabletki przeciwbólowej i o to, by nie sprawić komuś przykrości, gdy jestem poirytowana lub zdenerwowana. Walczę o pracę i zmuszenie siebie samej do pracowania. Walczę, żeby nie zapominać i by przywrócić swoją sprawność intelektualną sprzed chorowania. Ta ostatnia walka najbardziej mnie deprymuje, obniża poczucie własnej wartości.
Czwartkowa kroplówka przebiegła bezproblemowo, a od piątku aż do jutra jestem uwolniona od wenflonu. Sińce się goją, choć bardzo powoli. Ten ze zgięcia prawego łokcia trzyma się już dwa tygodnie, a dochodzą do niego nowe, z nowych zawenflonowanych miejsc. Za dwa tygodnie idę na wesele i dlatego często zastanawiam się, ile ich będę miała i jak będą wyglądały moje ręce.
Wczoraj miałam bardzo miły, choć męczący dzień. Byłam na wyciecze i na urodzinach. Z tego powodu wcześnie wstałam (mimo, że mało spałam), późno poszłam spać (po czym znów mało spałam). Poza tym trochę jeździłam na rowerze, pluskałam się w basenie ogrodowym i wytężałam szare komórki podczas gry towarzyskiej, która nie wyszła mi za dobrze. Dopóki mój mózg nie wróci do zadowalającej mnie sprawności intelektualnej chyba nie chcę grać w takie gry - one również obniżają moje poczucie własnej wartości. Po tak intensywnym wczoraj dziś muszę odchorować. Dziś boli mnie życie. Chociaż muszę przyznać, że jestem w stanie znieść ból życia, by móc przeżywać takie dni jak wczoraj. Przy okazji dziękuję rodzinie, przyjaciołom i Ł. za organizację tego dnia.
W związku z wczorajszym szaleństwem dziś postanowiłam się pobudzić i przy okazji sprawić sobie małą przyjemność - po raz pierwszy od 5 marca napiłam się kawy. Przepis: kawa parzona, mleko kozie, łyżka ksylitolu. Drobne odstępstwo od rygorystycznej wersji mojej diety. Przepyszna, ale Wam by pewnie nie smakowała. Kozie mleko dla normalnej osoby nie jest szczytem smakowych marzeń. Mnie to, że udało mi się znaleźć kozie mleko, które nie śmierdzi kozą ucieszyło bardzo. Wręcz cieszę się jak dziecko, gdy jem płatki owsiane i zbożowe z kozim mlekiem i łyżką ksylitolu. Dziś poeksperymentuję jeszcze ze szpinakiem. Babcia zrobiła mi przepyszny makaron z żytniej mąki. Mam zamiar zrobić dozwoloną mi i zgodną z regułami diety wersję spaghetti ze szpinakiem. Mam nadzieję, że wyjdzie dobre. Możliwość zjedzenia czegoś innego niż zwykle - mała rzecz a cieszy.
Idę powalczyć z niedzielą. To będzie trudna walka!
"Dragi", kawa, brakuje tylko alko i fajek i mamy piękny zestaw pt. "Jak zniszczyć wątrobę i dokonać degeneracji organizmu" ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz