16 lipca wracam do domu. Do tego czasu nad moim leczeniem czuwa Marzena. Mam ogromne wyrzuty sumienia z tego powodu. Przyjechała na wakacje i każdy dzień zaczyna od stresu. Stresu spowodowanego wkłuwaniem się w moje żyły, które niestety z nami nie współpracują. Wenflony wytrzymują jeden lub dwa dni, a ich wbicie wymaga wielu prób. W ten sposób podłączenie każdej nowej kroplówki zajmuje nam około 30 minut i kończy się trzema zużytymi wenflonami. Żył albo w ogóle nie widać, albo uciekają spod igły, albo nie da się przejść igłą przez zastawkę i z tego powodu trzeba szukać nowego miejsca. Stresuje mnie to bardzo, ale jeszcze bardziej denerwuje mnie fakt, że męczę tym (pracą przy mnie) Marzenę.
Przez wenflonowe operacje moje ręce pokrywają siniaki lub ślady po wkłuciach. Dwa razy wbiłyśmy się w stopy. Bolało cholernie. Zwłaszcza, że żyły stopowe wcale nie były łatwiejsze w użyciu i też kilka wkłuć do jednej kroplówki trzeba było zrobić. Raz podczas stopowego wkłucia nie wytrzymałam i krzyknęłam: Marzena, ja pieprzę, nie wbijaj już go! I w tym momencie wenflon wszedł.
Tak poza tym jestem jednym wielkim chodzącym nieogarem. Ciągle coś gubię, ciągle o czymś zapominam. Nie umiem się odnaleźć. Frustrujące to jest.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz