30 lipca, w 148. dniu leczenia złamałam reguły mojej diety. Zostało to poprzedzone Nystatyną (lekiem na grzybicę m.in. układu pokarmowego) i czterema stołowymi łyżkami mojego ulubionego koktajlu jawo. I co? Psychicznie super - w końcu mogłam poczuć się normalnie, tak jakbym nie była chora. Choć na chwilę, na jeden wieczór pozbyłam się ograniczeń. A chorowanie to właśnie permanentne ograniczanie. Najpierw ograniczył mnie rozrusznik, potem ograniczyła mnie borelioza (sportowo, żywieniowo, pracowo i towarzysko). Dlatego też w całym tym złamaniu reguł nie chodziło o to, że jadłam i piłam, bo nie wytrzymałam i miałam na to ogromną ochotę. Chodziło o normalność i odrzucenie ograniczeń.
Jak było podczas łamania reguł? Kurczę, bez szału. Wcześniej myślałam, że jak po tylu dniach zjem coś słodkiego, to będzie to niebo w gębie, smakowa rozkosz. Okazało się, że wcale tak nie było. Ot, zwyczajna sprawa. Chyba odzwyczaiłam się od jedzenia słodyczy. Chyba ich nie potrzebuję. Może to i lepiej...
Tak poza tym w poniedziałek odwiedziłam moją ulubioną przychodnię, wbito mi wenflon (kolejny raz zapomniałam czegoś wziąć ze sobą - tym razem aparatu do przetaczania), zrobiono kroplówkę i wypuszczono do domu. Półtorej godziny męki na twardej jak skała kozetce. Za to wczoraj i dziś zrobiłam sobie kroplówkę w domu. Ta dzisiejsza właśnie leci, choć tempa nie ma imponującego. Kap... kap... kap... Wbita dziś sól delikatnie zaszczypiała, rękę trzeba było masować, ale kapie i to jest najważniejsze, bo nie muszę iść do przychodni. Mam nadzieję, że jutro też da radę, a po jutrze trzy dni wolnego. :)
Tak poza tym, to od poniedziałku czuję się trochę lepiej. Niedziela za to była okropna, ok. 14 położyłam się spać z zamiarem godzinnej drzemki. Spałam trzy i pół godziny, a mogłabym dłużej. Było minęło, nieważne, teraz jest dobrze. Jako że jest lepiej, to trochę popracowałam, a w piątek wyjeżdżam ze znajomymi na weekend. Yeah! Hi life!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz