niedziela, 30 marca 2014

Wkurzyłam się na Polskę

Czas przyspiesza niesamowicie - dni, tygodnie, miesiące, pory roku. Nie ogarniam ich zmiany, jak to możliwe, że już prawie kwiecień? Marzę o tygodniu totalnego resetu - głowy i ciała, ale przez najbliższe dwa miesiące nie zapowiada się na taki reset, więc pewnie dalej czas będzie biegł w tempie włoskiego Pendolino (ale oczywiście nie na polskich torach). Dobrze, że mam Ł., bo stał się on moim zewnętrznym żandarmem, który studzi moje plany, zapędy i przede wszystkim nieustannie tłucze mi do tej głupiej głowy, że powinnam odpoczywać i dbać o siebie, czego niestety nie robię, bo nie mam na to czasu.

W środę nosiło mnie strasznie. To był pierwszy dzień, kiedy mogłam odpocząć w domu poprzez pracę. Wiem, brzmi irracjonalnie. Chodzi o to, że nie musiałam nigdzie iść, mogłam sobie rozłożyć czas i trochę ponadrabiać zaległości do pracy. Mogłam, ale nie potrafiłam, bo bolała mnie głowa i nie umiałam się skupić. No i w związku z tym, że była nawet znośna pogoda - stwierdziłam, że... pójdę pobiegać. Aplikacja Endomondo w telefonie powiedziała mi, że ostatnio byłam biegać 30 listopada 2012 roku. W 2013 roku nie biegałam ani razu, co spowodowane było oczywiście borelką. Po wszczepieniu rozrusznika mój pierwszy kardiolog (ten, na którego się tak wkurzałam) powiedział mi, że biegać nie powinnam i że mogę robić sobie jedynie marszo-biegi. Na szczęście obecna pani kardiolog pozwoliła mi na lekkie bieganie. Nie jakieś maratony, ale lekkie truchty, więc w 2012 roku trochę, nie za dużo, biegałam. No i 26 marca 2014 roku znów poszłam biegać. Wydawało mi się, że idzie mi fatalnie, że totalnie nie mam kondycji, ale przebiegłam 3,70 km po pagórkowatym terenie (zawsze tam biegałam - pod górkę i trochę z górki, żeby wyrobić sobie kondycję na wypady w góry) z czasem 7,12 minuty na kilometr, co się okazało dobrym rezultatem, gdy do porównania wezmę czasy z 2012 roku. Gdy byłam w najlepszej formie czasy miałam lepsze. Wzięłam kiedyś udział w biegu ulicznym na 8,5 km. Tam osiągnęłam rezultat 5,45 minuty na kilometr. W każdym razie - podczas środowego biegu się zawzięłam. Zawzięłam się, że dam radę. Było bardzo, ale to bardzo trudno. Przede wszystkim dlatego, że mniej więcej od połowy zaczęły mnie boleć kolana. To spowodowało, że każdy krok był związany z bólem. Ech... Potem te kolana mocno bolały przed dwa kolejne dni. Teraz bolą znośnie, ale wróciłam do ich oklejania kinesio-tape'ami. Dziś też taśmy sobie nakleiłam, zwłaszcza, że za chwilę wybieramy się z Ł. na krótką wycieczkę rowerową - w ramach wyrzucenia z siebie trudów minionego tygodnia.

 Borelioza chyba wciąż w natarciu - głowa, kolana, sen, zmęczenie. To jej podstawowe oręże. Staram się myśleć pozytywnie i mobilizować się do walki, choć to też trudne. Wczoraj przed zaśnięciem znowu myślałam o tym, jak bardzo chciałabym nie mieć rozrusznika i jak bardzo on mi przeszkadza. :( :( :(

Po raz kolejny strasznie wkurzyłam się na Polskę. Nie wiem, czy to normalne, że wkurzam się na Polskę, ale wydaje mi się, że to przez ten mój idealistyczny patriotyzm. Ten patriotyzm sprawia, że mocniej odczuwam, gdy Polska mnie zawodzi. Tym razem, a może po raz kolejny, zawiodła służba zdrowia. Dlaczego w tym kraju 90% lekarzy to ludzie, których powinno się nienawidzić? To naprawdę smutne. W piątek mój wujek (ten, który miał epizod boreliozowy i brał antybiotyki) dostał skierowanie do szpitala, bo od środy fatalnie się czuł, miał złe wyniki krwi i wszystko wskazuje na to, że przeszedł zawał albo mikrozawał. Pojechał do tego szpitala około 13:00 i spędził tam czas na korytarzach aż do 22:00. Pierwszą wizytę lekarską miał dopiero o 21:00. Zrobili mu jakieś badania i stwierdzili, że wyniki są niejednoznaczne i że ma jechać do domu się obserwować. Na szczęście Basia (moja bardzo dobra znajoma) ma znajomego kardiologa, którego zresztą ja też znam i który o mnie dbał, gdy mi wszczepiali rozrusznik. No i właśnie moja mama wymyśliła, żeby do niej zadzwonić. W efekcie - wujek dostał numer telefonu do tego lekarza, porozmawiał z nim i ten na podstawie wyników powiedział mu, że prawdopodobnie przeszedł zawał i że powinien teraz leżeć w szpitalu. We wtorek o 10:00 ma się stawić do jego szpitala, bo we wtorek ten lekarz ma dyżur i przyjmie go na oddział. Ja się do jasnej cholery pytam - czy w tym kraju można cokolwiek załatwić bez znajomości? Umrzesz na ulicy i nikt Cię nawet do szpitala nie przyjmie... FUCK.

I dlatego moja wersja patriotyzmu do posłuchania:

2 komentarze:

  1. Wiesz co... sam przeszedłem przez to wariactwo. Po antybiotykach (tak myślę) dostałem całej masy objawów z poziomu brzucha ale nie tylko. Jak poszedłem na SOR po pomoc (bo nie wiedziałem co się dzieje) to lekarz obmacał sprawdził i ... dostało mi się od hipochondryków. Późniejsza wizyta u Gastroenterologa: podejrzenie refluksu żołądkowo-przełykowego. IBS potwierdzony z objawów czyli nadwrażliwość jelit. Po gastroskopii, którą zlecił: Refluks potwierdzony, stan zapalny żołądka, dwie zmiany, jedna nadżerka drugi polip. Na szczęście Helicobacter Pylori odpowiedzialnego za wrzody tam nie było. Trochę tego było. Teraz objawy ustępują. Jelita wracają do normy. Żołądek ratuję sobie siemieniem lnianym. Bardzo pomaga na objawy i ułatwia żołądkowi regenerację. Było jednak trochę sporo tego jak na pacjenta z jego "widzi mi się". Jedyny sposób to zachować wiarę w to, że jednak będzie lepiej. Czasami jest mi z tym ciężko ale nie mogę się poddać. Mimo tego staram się myśleć, że jednak wszystko się ułoży i będzie lepiej niż przed całymi przygodami spod patronatu Dr. House'a ;) Życzę Tobie pogody ducha, zdrowia i wiary w to, że to wszystko wyjdzie jednak na dobre.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja również mocno trzymać za Ciebie kciuki. Heh, jak już raz się zacznie zdrowie sypać, to sypie się na całego. I do tego polskich odpowiedników dra Housa jest niewielu i potem bujasz się od lekarza do lekarza, a większość uznaje cię za hipochondryka. Słowem - ta historia zawsze się powtarza... :(

      Usuń