Wróciłam. Spędziłam miniony tydzień w kraju, który chyba nigdy mi się nie znudzi. W Chorwacji. To takie moje drugie albo trzecie miejsce na ziemi - po Polsce (tak wiem, być może to bezpodstawny patriotyzm) i po Tatrach.
Natknęłam się kiedyś w necie na cytat oddający moją opinię na temat tego kraju:
"Kiedy Bóg stworzył świat, wezwał ludzi do siebie, by podzielić pośród
nich ziemię. Kiedy to uczynił okazało się, że jeden naród nie dostał
ziemi. Byli to Chorwaci. Zadumał się Pan Bóg, bo nie miał im co dać. No,
ale nie byłby Bogiem, gdyby czegoś nie wymyślił i po namyśle rzekł: Dobrze, weźcie kawałek, który zostawiłem sobie".
Zadar o zachodzie słońca
To był prawdziwe wakacje i prawdziwy odpoczynek. Może nie w sensie fizycznym, ale na pewno w sensie psychicznym. Najważniejsze, że odpoczęłam od chorowania i to było piękne.
Snorkeling - jedna z moich ulubionych morskich aktywności
Anica Kuk, 712 m.n.p.m., skala trudności - hmm ;-)
Chorwackie góry okazały się trudniejsze niż pierwotnie myśleliśmy. Zdawaliśmy sobie sprawę, że są suche i surowe, ale rzeczywistość okazała się jeszcze bardziej sucha i surowa. Niechcący natknęliśmy się na coś w stylu łatwej via ferraty. Szlaku, który oceniliśmy jako podobny lub nieco trudniejszy od tatrzańskiej Orlej Perci. Przyznam, że miałam trochę pietra. Ale nie dlatego, że to był eksponowany teren i występowały duże trudności techniczne. Dlatego, że bałam się o ścięgna, które podczas całego wyjazdu mniej lub bardziej intensywnie bolały. Na szczęście nic się nie stało, ścięgna się nie zerwały i cała (choć nie zdrowa - panie 2B) wróciłam do Polski. Nie żałuję!
Sveti Jakov, 680 m.n.p.m., tu poznaliśmy upalne oblicze Velebitu
Wyjazd uświadomił mi, że chorowanie może być łatwe. Fizyczny ból jak zwykle dokuczał (tym razem przede wszystkim kolana), ale psychicznie było lepiej niż dobrze. Pełnia szczęścia - Ł., góry, morze, urlop i pozbycie się ograniczeń żywieniowych. Śniadania, obiady i kolacje przyrządzałam zgodnie z regułami przeciwgryzbicznej diety, ale jednocześnie pozwalałam sobie na lody, żelki Haribo tropikalne (moje ulubione) czy kieliszek białego wina miejscowej produkcji. Najważniejsze jednak było to, że złamanie diety nie miało żadnych negatywnych konsekwencji. Żadnego bólu brzucha, wzmożonej pracy jelit czy białego osadu w jamie ustnej, który byłby ewidentnym dowodem zakażenia grzybicznego.
Leniwe miasteczko, leniwa marina i... GÓRY
Jedynym problemem podczas tego tygodnia było ułożenie planu na następny dzień. Przecież było tyle do zobaczenia, a tak mało czasu! Do tego jeszcze słońce, morze i plaża kusiły swoimi urokami. Jakoś udało się to wszystko połączyć, ale też zadecydowaliśmy, że za rok wracamy i już dziś mamy plany, co będziemy zwiedzać. Chcielibyśmy zdobyć Vaganski Vrh (1757 m.n.p.m., najwyższy szczyt Velebitu i drugi co do wielkości w Chorwacji). W tym roku choroba i siły uniemożliwiły porwanie się na tę górę.
Wodospady na rzece Krka, gdzie skorzystaliśmy z uroków kąpieli
Podczas spełniania chorwackich marzeń stuknęło mi pół roku na antybiotykach. Tak jak pisałam - był to dobry moment do podsumowania i zastanowienia się nad moim chorowaniem. W tym czasie przeżyłam różne fazy choroby. Na początku było to załamanie. Załamała mnie diagnoza i jej konsekwencje - tona leków, kupa kasy, zmiana nawyków żywieniowych, ograniczenie aktywności fizycznej i kompletna niemożność pracowania. Do tego wszystkiego przez pierwszy miesiąc miałam ogromne wątpliwości - czy na pewno jestem chora, czy wybrana metoda leczenia jest dobra, czy czasem nie truję się bardziej niż leczę. Drugi etap chorowania polegał na walce. Sądziłam, że jestem tak bardzo twarda. Że swoją twardością i siłą momentalnie zwalczę borelkę. Walka skończyła się, gdy mimo upływu czasu wciąż było fatalnie i leczenie nie przynosiło oczekiwanych - natychmiastowych - rezultatów. Potem nastąpił okres nienawiści. Ze wszystkich sił nienawidziłam boreliozy. Nienawidziłam tego, co mnie spotkało a także tego, że takie rzeczy się w ogóle dzieją. Że istnieje małe, niewidzialne ludzkim okiem paskudztwo, które potrafi zrujnować życie. Nienawiść tą przelewałam też na system, na kraj, na podejście do leczenia boreliozy w Polsce. Po etapie nienawiści znowu nadeszło załamanie. Tym razem spowodował je trud dnia codziennego. Dieta, ograniczenia, wyrzeczenia. Czy obecnie mam to za sobą? Nie wiem. Oceny będę mogła dokonać w przyszłości. Wydaje mi się, że pogodziłam się z rzeczywistością. Że znalazłam sposób na to, co robić, by z chorobą nie zwariować. Mam nadzieję, że tak właśnie jest.
Zachód słońca w Zadarze przy dźwiękach morskich organów
Koniec wakacji i powrót do szarej rzeczywistości oznaczał również powrót do medycznych tematów. Dziś wstałam o godzinie 6:30 po to, żeby o 8:00 zacząć rehabilitację. Najpierw był solux - jak się okazało - bardzo przyjemna lampa, która grzała moje biodra - każde przez 15 minut. Potem przeszłam na laser - 5 minut na jedno kolano, 5 minut na drugie. Laser musiałam robić sobie sama. Polegało to na jeżdżeniu po kolanach takim magicznym długopisem. Na koniec było najgorsze - ćwiczenia. Leżałam na plecach na łóżku z wyciągami, do których przyczepiono moje nogi i wykonywałam ruchy, które mi polecono. Ruszanie nogami góra-dół, rowerek, ruchy na boki - jak do szpagatu. Potem kazano mi się odwrócić na bok i góra-dół ćwiczyć jedną nogą, następnie drugą. Bolało. Boli teraz. Wiedziałam, że tak będzie - ruszanie biodrami spowoduje ich ból. Miejmy nadzieję, że ból, który w przyszłości zaprocentuje jego brakiem (dość karkołomna konstrukcja, prawda?).
Perła UNESCO - Jeziora Plitwickie, urzekły bardzo
Po rehabilitacji odwiedziłam lekarkę rodzinną, bo potrzebuję skierowanie na badanie krwi. 13 września znów zaczynam Tynidazol, więc przed pierwszą tabletką muszę zrobić badania. Tymczasem wracam do rzeczywistości - praca czeka. Adios!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz