sobota, 11 maja 2013

Objawy

Jak pisałam wcześniej - na pierwszej wizycie lekarskiej zostałam zdiagnozowana i otrzymałam miesięczny zapas leków. Wśród objawów, które rozpoznawałam nawet bez tej wizyty były przede wszystkim blok serca i arytmia. Nie pisałam wcześniej, że na listopadowej wizycie u kardiologa dowiedziałam się, że mogę mieć również arytmię, bo mój rozrusznik zanotował trwające kilkadziesiąt sekund przekroczenia maksymalnego zadanego mu rytmu serca. Nie zanotował niestety ich przyczyn, bo dotychczas nie miał włączonej takiej opcji. Pani kardiolog opcję tą aktywowała i powiedziała, że gdyby diagnoza się potwierdziła, to na następnej wizycie przepisze mi leki na arytmię. Obserwowałam również spadki mojej formy psychicznej i w celu poprawy życia psychicznego chodziłam do psychologa - od lipca do października. Na pytanie lekarki chorób odkleszczowych, czy te wizyty coś mi dały, zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że dzięki nim pogodziłam się z rozrusznikiem, ale cała reszta moich problemów nie zniknęła, mimo że pani psycholog, do której chodziłam jest naprawdę świetnym fachowcem. Zresztą ja sama również próbowałam sobie pomóc, pracować nad sobą, wyciszyć się, ale doszłam do wniosku, że jestem beznadziejnym przypadkiem i nie potrafię się zmienić. Lekarka skwitowała to stwierdzeniem, że dlatego wizyty u psychologa nic mi nie dały, bo nie leczyłam przyczyn mojego nastroju, którymi były dwie panie B. Kolejnym objawem, który identyfikowałam były problemy ze snem i zmęczenie. Celowo wymieniam je razem, bo wzajemnie się na siebie nakładały. Poza nieumiejętnością zasypiania, o której też już wspominałam należy dodać płytki sen i budzenie się wciąż zmęczonym - w tej materii niewiele się zmieniło. Reszta spraw została mi uświadomiona. Resztę spraw dotkliwie odczułam w momencie podjęcia leczenia.

Leczenie Choroby z Lyme nie należy do łatwych i przyjemnych. Poza tabletkowo-posiłkowym rytmem dnia i dietą należy - przynajmniej na początku kuracji - zmierzyć się z nasilonymi objawami. Na tyle silnymi i dziwnymi, że niejednokrotnie odnosiłam i wciąż odnoszę wrażenie, że to nie może dziać się naprawdę. Że to wszystko nie może mnie boleć, że nie jest to możliwe. Objawów tych było na tyle dużo, że postanowiłam wszystko zapisywać, żeby przy okazji następnej wizyty niczego nie pominąć. Zapisuję nieustannie i tak na przykład w kwietniu zanotowałam: wysypkę na udach i rękach, dzwonienie w uszach, czarne plamy w polu widzenia (to szczególnie mi dokucza), nieumiejętność znalezienia odpowiedniego słowa, jąkanie się, problemy z koncentracją, nocne pocenie się, zły nastrój, zmęczenie, bóle ud, dokuczliwe bóle kolan i łokci, drętwienie lewej stopy, bóle głowy, pieczenie podeszw stóp, problemy z zasypianiem, płytki sen, zapominanie i gubienie rzeczy, uderzenia fal gorąca, drętwienie języka, wrażliwość na światło - zwłaszcza słoneczne, ból prawego biodra (na tyle silny, że utrudniał mi chodzenie). Niewiarygodne, prawda? Mnie też byłoby trudno w to uwierzyć, gdybym tego nie przeżyła na własnej skórze. Najgorzej jest wtedy, gdy biorę Tynidazol (antybiotyk nr 2). Lek ten działa na formy przetrwalnikowe bakterii borrelia, czyli cysty. Niestety Tynidazol powoduje również nasilenie objawów, więc gdy nadchodzi 8-10 Tynidazolu, to mam ochotę gryźć ściany z powodu swojej bezsilności i z powodu tego wszystkiego, co się ze mną dzieje. 14 maja znów zaczynam Tynidazol i nawet nie chcę myśleć o tym, jak to będzie... Moja reakcja na Tynidazol jest kolejnym dowodem na zaawansowaną fazę choroby, niestety.

Wczoraj byłam na kolejnej - już trzeciej - wizycie lekarskiej. Dostałam nowe rodzaje leków. Rytm dnia się przez to trochę zmieni, czyli będą trzy rodzaje antybiotyków rano, trzy rodzaje antybiotyków wieczorem i antybiotyk na bartonellę w nocy. 

Przed każdą wizytą lekarską muszę zrobić badanie moczu i krwi - morfologię z rozmazem, próby wątrobowe, próby nerkowe, K, Na+. Tym razem okazało się, że mam lepsze wyniki badań niż miałam w kwietniu, tak więc taki mały pozytyw w leczeniu zanotowałam. Wizyta niestety nie nastroiła mnie pozytywnie, mimo że atmosfera jak zwykle była bardzo miła (leczy mnie świetna lekarka!). Wręcz, gdy myślę o tym, co mnie jeszcze czeka, to trochę jestem przerażona... Nawet bardzo, a nie trochę.

Na szczęście nie jestem w moim chorowaniu sama. Jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierają. Dziękuję Wam za czytanie tego bloga. Dziękuję też takiemu jednemu cholernie odważnemu facetowi, bo przecież sporo odwagi wymaga niesienie z kimś ciężaru jego choroby.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz