Jakoś ostatnio nie mam weny, żeby pisać cokolwiek, bloga też. To mnie oczywiście irytuje, bo pisać powinnam - moja praca w dużej mierze opiera się na pisaniu właśnie. Zatem pracowanie obecnie nie wychodzi mi dobrze. Złapałam chandrę przedwiosenną. W dodatku patrzę za okno, tam szaro, buro i ponuro, co tylko pogłębia mój stan. Chciałabym, żeby już było ciepło, żeby świeciło słońce, żeby można było pójść pobiegać czy na rolki albo na spacer chociaż. Czuję się ociężale, brak mi sportu, a wszelką aktywność odkładam na wiosnę, więc jestem w takim letargu, niczym zombie. Ostatnio koleżanka z pracy zdradziła mi, że w Polsce notowane są dwa szczyty zgonów - pierwszy to przełom listopada i grudnia, drugi to przedwiośnie - końcówka lutego i początek marca. Czasie płyń szybciej, wiosno przychodź, bo ludzie umierają. ;-)
W piątek byłam na kolejnej odkleszczowej wizycie - dalej ciągnę Rifampicynę i Bactrim. Liczę, że następny miesiąc leczenia będzie ciut łatwiejszy, bo poprzedni nie był zbyt dobry. Fizycznie, psychicznie, a także wizualnie. Fizycznie, bo zdarzały mi się momenty zmęczenia (ale przynajmniej nie mam już problemów z zasypianiem i jakością snu). Psychicznie, bo w mojej głowie kłębiło się mnóstwo negatywnych myśli. Wizualnie, bo prawdziwą zmorą minionego okresu były te nieszczęsne wysypki. Cztery różne rodzaje (do opisanych poprzednio należy jeszcze dołączyć wysypkę w okolicach potylicy), cztery różne miejsca. Okropny był również świąd całego ciała, z naciskiem na nogi. Raz tak mocno się drapałam, że aż mi się siniak na udzie zrobił, a mimo to nie pomogło. No i żeby to swędzenie zlikwidować pani doktor przepisała mi Claritinę (lek antyalergiczny). Liczę, że pomoże.
Plan na najbliższy czas jest następujący - utrzymać zestaw Rifampicyna i Batrim przez dwa lub trzy miesiące, zrobić kontrolne badanie i zadecydować, co dalej. I w tym kontekście znów mi się przypominają słowa wypowiedziane przez Angeli Vanlannen (narciarka ekstremalna wyleczona z borelki), że podczas walki z chroniczną chorobą nie ma żadnych terminów końcowych, nie ma deadline'ów i nikt nie wie, kiedy i czy w ogóle się uda wyleczyć. Moje choróbska leczą się trudniej, co jest zasługą rozrusznika, a właściwie tego, że one lubią się osadzać na sztucznych elementach w ludzkim ciele. Stąd ten spektakularny powrót bartonelli, który zaliczyłam jesienią.
I na koniec - poprawiły mi się wyniki krwi. Po ostatnim spadku białych krwinek obecnie odnotowałam ich wzrost i są już w normie. Czerwone również, a zawsze mam je podwyższone, więc jest dobrze. Jeszcze "tylko" muszę poprawić wyniki psychicznej wytrzymałości na to wszystko. ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz