Na początek trochę statystyki:
1. na boreliozę i bartonellozę leczę się już 170 dni,
2. do tej pory na zdiagnozowanie się i leczenie wydałam 7280 zł (kwota ta wkrótce ulegnie zwiększeniu, bo w piątek mam kolejną wizytę u mojej lekarki, ponadto nie obejmuje ona kosztów zakupu drogiej i zgodnej z regułami diety żywności),
3. przy założeniu, że biorę około 18 tabletek dziennie (w niektórych okresach więcej, w innych mniej) - wchłonęłam ich około 3060,
4. przyjęłam 32 fiolki Biotrkasonu i 35 Tartriasonu, co razem daje 67,
5. łącznie przeżyłam 51 kroplówek,
6. sama zrobiłam ich sobie 19.
Cholera, to nie jest fajna statystyka.
Dziś powinnam się cieszyć i świętować zakończenie kroplówkowania, ale jakoś nie potrafię. Od poniedziałku jestem w gorszej kondycji. Stałam się tak przewidywalna, że aż sama w to nie wierzę. Pierwsze dni na Tynidazolu zawsze są w miarę znośne, problemy zaczynają się od około 6. dnia. Ból jest jakby silniejszy, ale co gorsza - siada mi psycha. Właśnie wczoraj miałam takie małe załamanie. Od wczoraj mam też problem ze zmianami pozycji - z siedzącej na stojącą i odwrotnie. Wolę już cały czas stać, żeby nie musieć siadać albo cały czas siedzieć, żeby nie wstawać. Każda zmiana to dość silny ból kolan. Tym razem obydwóch. Przyćmiło to nawet biodra. W dodatku czuję każdą kość - ręce, ramiona, a nawet palce u rąk. Tak jest, bolą mnie palce u rąk. Jutro idę na wizytę do poradni rehabilitacyjnej i zastanawiam się, czy to szczęśliwy termin ze względu na ponadprzeciętne natężenie bólu. Choć może to i lepiej? Już sama nie wiem.
Doszłam wczoraj do wniosku, że jestem człowiekiem pełnym sprzeczności. Z jednej strony wydaje mi się, że akceptuję chorowanie i mimo wszystko żyję całkiem normalnie. Z drugiej jednak mam wrażenie, że borelioza mnie rozsypała, że sobie nie radzę. Jestem przekonana, że to wszystko ma jakiś sens, ale za chwilę sądzę, że to jest totalnie bez sensu, że ona mnie ogranicza, komplikuje życie, niszczy. Uważam, że walczę, że ją pokonam, jednocześnie zastanawiając się, czy naprawdę robię wszystko to, co mogę, żeby wyzdrowieć, czy walczę na maksa. Myślę, że sobie poradzę i na pewno z tego wyjdę, a chwilę później boję się, że mi się nie uda, że za późno podjęłam leczenie i nie ma już dla mnie szans na całkowite wyleczenie. Przez większość czasu uważam, że im mniej mówię o tym, jak się czuję, tym lepiej (bo nie mogę przecież wiecznie narzekać, muszę żyć normalnie), ale chwilę później mam ochotę wyżalić się całemu światu, wypłakać się i zostać przytulona (bo wciąż jestem małą dziewczynką, która nie radzi sobie z ciężarem, który na nią spadł). Ten blog też jest pełen sprzeczności - wieczna sinusoida nastrojów: lepiej-gorzej, lepiej-gorzej...
Najbardziej nie lubię, gdy włączają mi się takie myśli - filozoficzne zastanawianie się nad tym wszystkim. Od razu przypominam sobie stan swojej psychiki podczas zeszłorocznego lata i boję się, że to się może powtórzyć. Uspokaja mnie tylko jedna myśl - to Tynidazol, to rozbite cysty borrelii, za chwilę wszystko wróci do normy, musi wrócić. Szkoda, że o myśli tej tak często zdarza mi się zapominać.
Btw szlag mnie zaraz trafi - co chwilę ktoś dzwoni na domofon (głośnik nie działa, więc nie wiem kto) i wstaję, żeby otworzyć, bo czekam na listonosza, po czym okazuje się, że to "ukochani" sąsiedzi lub jeszcze bardziej "ukochani" dostawcy świeżej makulatury, czyli ulotek. Kuźwa, każde takie wstawanie jest obarczone bólem kolan. Miejcie litość do cholery!
21.08.2013 roku - ostatnia kroplówka pierwszej serii
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz