Próbuję ogarnąć chaos. Chaos, który jest w mojej głowie. Nie wiem, czy ten chaos to efekt boreliozy, lambliozy, Metronidazolu czy też stresu wywołanego najważniejszym projektem mojej zawodowej kariery, który właśnie kończę. Pewnie wszystkiego naraz i być może jeszcze czegoś więcej.
Tydzień od poprzedniego posta był raczej dobry (do wczoraj...). Zaobserwowałam ostatnio pozytywne zmiany. To nie jest tak, że one się nagle wydarzyły. Po prostu trwają już od jakiegoś czasu, tylko że ich sobie nie uświadamiałam. Wśród tych zmian znajduje się przezwyciężenie problemu bolących kolan (jupi!), a ostatnio również problemów ze snem (do wczoraj...). Nie potrzebowałam Xanaxu i w związku z tym mam ledwo co rozpoczęte opakowanie. Jedynie brałam i biorę dalej poleconą przez odkleszczową lekarkę Melatoninę. Tak więc co najmniej dwa, trzy ostatnie tygodnie naprawdę się wysypiałam. Świetna sprawa tak się wysypiać.
Wczoraj nastąpiło jakieś wstrętne załamanie. Do tego dużo i długo pracowałam, więc sobie też na to załamanie zapracowałam. Jakbym wczoraj napisała tego posta, to pewnie byłby on w bardzo szarych barwach i wiałoby od niego negatami. Dziś jako-tako się z tego wygrzebałam, choć różowo wciąż nie jest. Wczorajsza noc znów była fatalna - nie umiałam usnąć, stresowałam się (widać efekt po moich zdrapanych skórkach), a rano obudziłam się zmęczona, jakbym wcale nie spała. Słowem wróciło stare. Poza tym od dwóch poranków budzę się ze spuchniętymi powiekami. Oczu przez to nie mogę pomalować, bo te przerośnięte powieki malują się razem z rzęsami. Na szczęście po jakichś dwóch godzinach wszystko wraca do normy. Codziennie dokucza mi też ból głowy. Gdy jest w miarę znośny próbuję chojraczyć i nie biorę tabletki przeciwbólowej, ale często znośny to on nie jest i wtedy ratuje mnie Ibuprofen <3. Dziś na przykład po tych przygodach z nocą, powiekami, głową zaczęłam normalnie funkcjonować dopiero około 11:00 (a wstałam o 7:30).
Byłam w poniedziałek u lekarki rodzinnej. Godzinę nastałam się w kolejce kaszlących ludzi, po czym moja wizyta trwała około minuty. Taka karma ;-). Dostałam skierowanie na badanie krwi, zapytała, czy wszystko w porządku, więc się złamałam i powiedziałam jej o lambliach. Po czym od razu tego pożałowałam, bo nawet nie zapytała, czy się leczę i ewentualnie czym się leczę. Ona naprawdę musi sądzić, że jestem hipochondrykiem... Na szczęście jest miła i w sumie muszę przyznać, że mi pomaga - daje skierowania na krew i mocz, zorganizowała akcję kroplówek w przychodni. I dlatego, mimo że krzywo patrzy na moje chorowanie, to ją lubię. Badanie zrobiłam we wtorek, ale nie wiem, jak wyszło, bo wyników zapomniałam odebrać i zrobię to pewnie dopiero we wtorek (w poniedziałek będę mieć włączoną fazę pracy, więc sobie odpuszczę wizytowanie przychodni). Poza tym, o dziwo!, nie spieszy mi się, żeby poznać ich rezultat. To chyba dlatego, że trochę się boję o moją wątrobę i wolę odłożyć na przyszłość zdobycie wiedzy, czy jest z nią OK.
Pomimo totalnego braku zimy pojechaliśmy z Ł. w środę na narty (namówiłam go w obawie, że to ostatni moment na jeżdżenie w tym sezonie). Śniegu w górach brak, leży tylko na sztucznie naśnieżanych narciarskich stokach. Było ciepło, śnieg ciężki, z każdą godziną warunki coraz trudniejsze, ale... było super :). Bardzo się cieszę, że pojechaliśmy. Miałam choć jeden dzień normalności, odpoczynku od pracy i chorowania. Oczywiście wyjazd odchorowałam zmęczeniem i zakwasami, ale byłam na to przygotowana. Tak to jest, gdy się niewiele sportu przez ostatni rok miało. Czas na zmiany?
"Pozytywnego coś, pozytywnego. Tak bardzo chciałbym dać dziś Tobie" - słowa mojego ukochanego Muńka. No to daję ;-)
A tak poza tym - wszyscy mamy lamblie. Ciekawe, kto rozpoczął ten łańcuszek? Ł. - wynik wątpliwy i pozytywny, brat - tak samo, rodzice - podwójnie pozytywny. Hi life! Yeah! Tyle wygrać! :/ :/ :/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz