No i się zaczęło. W czwartek pojechałam do Marzeny w celu zakroplówkowania. Oczywiście był problem z wbiciem się w moje rewelacyjne żyły. Chciałam mieć wenflon w lewej ręce, bo jestem praworęczną istotą, a trudniej jest operować ręką z wenflonem. Niestety lewa ręka nie podjęła z nami współpracy i żyły nie chciały się pokazać - mimo usilnych prób Marzeny i moich. Stanęło zatem na prawej ręce, choć z wbiciem wcale nie było łatwiej.
Zdążyłam już zapomnieć, jak to "fajnie" mieć kroplówki
Pierwsza kroplówka przebiegła bez problemów. Godzinka z hakiem i było po wszystkim. Przy okazji Marzena przypomniała mi, jak się to robi (jak przygotowuje się wlewy), dzięki czemu wczoraj, dzisiaj i jutro mogę działać sama. Zależy mi na tym, żeby robić to samej, bo nie chcę być dla kogokolwiek dużym obciążeniem...
Wczorajsze podpinanie się pod Biotrakson również nie było problematyczne. Ł. był przy mnie i dzielnie asystował, choć nie znosi strzykawek i tym podobnych cudów techniki (parę razy musiał sobie usiąść z wrażenia). Dziś natomiast było znacznie gorzej. Tradycyjnie najpierw strzykawką wbiłam sól fizjologiczną, żeby sprawdzić, czy wenflon działa. Szczypało, ale gadzina weszła, więc zabraliśmy się przygotowanie roztworu 250 ml soli z Biotraksonem. Po podpięciu się kroplówka wolno kapała, z czasem coraz szybciej i wszystko było dobrze, aż tu nagle - nie wiedzieć, czemu - przestała lecieć. Nie pomogło masowanie, naciąganie, a nawet zaciskanie pięści. Nie leciała i koniec. Wpadłam więc na pomysł, żeby wbić jeszcze raz sól. Piekło jeszcze bardziej, ale zadziałało. Kroplówka zaczęła lecieć. Już myśleliśmy, że to koniec przygód, a tu jednak okazało się, że historia z masowaniem, naciąganiem, zaciskaniem i w końcu wbijaniem soli powtórzyła się raz jeszcze... Na szczęście tym razem spłynęło do końca. Aż boję się jutra... Wenflon musi wytrzymać, musi! Jeszcze tylko jutro i będę mogła go wyciągnąć. Potem trzy dni przerwy i od czwartku powtórka z rozrywki.
Obraz najlepszym wieszakiem na kroplówkę jest
Przygody z podłączaniem się pod kroplówkę są jednak niczym w porównaniu z moim samopoczuciem w dniu wczorajszym. Czułam się fatalnie... Grypa tylko bez wirusa grypy. Łamało mnie w kościach i stawach, bolały mnie mięśnia, mogłabym cały dzień leżeć i chciało mi się płakać. Pomyłka - chciało mi się ryczeć. Powodem chęci ryczenia nie było wcale złe samopoczucie fizyczne, było nim samopoczucie psychiczne. Od razu pomyślałam - herx... Dlaczego? Przecież założyłam sobie, że już borelek we mnie nie ma, więc nie będzie miało, co ginąć. Dlaczego mam tego herxa? Przecież tak bardzo chcę zakończyć to leczenie, tak bardzo chcę być zdrowa. Kurczę, chcę zjeść tę cholerną grzybową w Święta...
Dziś na szczęście czuję się lepiej. Pewnie pomogło mi w tym 10 godzin snu, które sobie zafundowałam w sposób zupełnie niecelowy (wieczorem padłam na twarz, a rano nie potrafiłam się obudzić). Mam nadzieję, że tak silna reakcja na Biotrakson już nie wróci, że naprawdę nie będzie miało, co ginąć. Żałuję tylko, że Ł. w ostateczności nie chciał się założyć, że to efekt Biotraksonu. On twierdził, że pewnie bierze mnie przeziębienie. Dziś po rzekomym przeziębieniu nie ma śladu, a ja miałabym kolejny wygrany zakład.
Stronę znam, ale już dawno odstraszył mnie ten cytat:
OdpowiedzUsuń"Druga to terapia popularna na forach internetowych - końskie dawki antybiotyków, ewentualnie z metronidazolem. Ona niemal zawsze wyleczy boreliozę, ale tez niemal zawsze spowoduje uszkodzenie organizmu - w jakim stopniu to już zależy od odporności. Z reguły są to uszkodzenia trwałe. Mówiąc wprost - leczenie jest bardziej szkodliwe, niz choroba".
Jakby choroba nie była szkodliwa - ja nie miałabym bloku III stopnia...