Wow, ponad rok od poprzedniego posta. Zaniedbałam bloga i pewnie wciąż nic by się tu z mojej strony nie działo, gdyby nie... Gdyby nie dzisiejsza wizyta u odkleszczowej pani doktor. Ale od początku...
4 września zostałam mamą. Ciąża, ech... trudny dla mnie czas. Źle ją znosiłam w sensie psychicznym, bo fizycznie na szczęście nic złego się nie działo. Będąc w ciąży miałam wrażenie, że mózg mi się przegrzał i nie pracuje na dotychczasowych obrotach. Coś okropnego. W dodatku miałam też poczucie braku kontroli nad własnym ciałem, a także totalnego ograniczenia. A to wszystko nałożyło się na najbardziej upalną wiosnę i lato ostatnich kilku (kilkunastu?) lat. Leżąc cały sierpień na kanapie, czułam jak się pocę, wszystko mnie męczyło, a obrócenie się z boku na bok z arbuzem w miejscu brzucha ;-) też nie było łatwe. Na szczęście było - minęło! No i 4 września o godzinie 3:45 na świat przyszedł Tymek. Bobas ważył 3770 gram i mierzył 57 centymetrów, więc nie należał (i wciąż nie należy) do maluszków.
Tymek urodził się w naturalny sposób i z tym też były cyrki. Pierwotnie nie wyobrażałam sobie innego rozwiązania niż cesarskie cięcie. W trakcie ciąży okazało się jednak, że kardiolodzy (konsultowane z czterema) nie widzieli problemu w tym, że mam rodzić naturalnie. No to sobie wybrałam szpital, pojechałam na spotkanie z położną, a tu kolejny cyrk. Położna zawołała panią anestezjolog i okazało się, że ten wybrany szpital się boi mojego porodu, bo mają tylko pierwszy stopień referencyjności, co oznacza, że w przypadku jakichkolwiek komplikacji nie dysponują odpowiednim sprzętem, kadrą i wysyłają mamę lub dziecko do innej placówki. Mówiąc wprost wcale mnie tam nie chcieli. Na szczęście położna poleciła inny szpital (o drugim stopniu referencyjności) i swoją znajomą położną, która w nim pracuje. Tam chyba też nie byli zbyt zadowoleni z mojego przypadku i wszyscy się dziwili, że jak to z rozrusznikiem serca mam rodzić naturalnie. Czułam się jak kukułcze jajo. Koniec końców wszystko dobrze się skończyło. Co prawda musiałam zmienić ustawienia rozrusznika na "bezpieczne" w przypadku elektrokolagulacji (rodzaj elektrochirurgii) na wypadek cięcia i tak cały miesiąc miałam dokładnie to samo tętno (na tyle wysokie, żeby wytrzymać poród). Miesiąc, bo trzeba było to zrobić odpowiednio wcześnie. Akcja porodowa zaczęła się o północy i potoczyła się błyskawicznie. Gdy dojechaliśmy do szpitala (a zebraliśmy się naprawdę szybko) było już za późno na znieczulenie zewnątrzoponowe. Na szczęście ból nie był gigantyczny. Jasne, że bolało, jasne, że było to bardzo męczące, ale kurczę... dałam radę! Czasem wracam pamięcią do tamtej nocy i wtedy napawa mnie duma, radość i przekonanie, że to naprawdę było duże osiągnięcie. Na pewno jedno z ważniejszych, o ile nie najważniejsze, w moich życiu.
Oczywiście 4 września nasze życie wywróciło się do góry nogami. Wywróciło w bardzo przyjemny sposób. Macierzyństwo, choć czasem bardzo trudne, jest najlepszym, co mogło mnie spotkać. Myślę, że Ł. ma podobną opinię na temat ojcostwa. Tymek jest wspaniały. Świetnie jest patrzeć, jak się zmienia, rozwija, jak nabywa nowe umiejętności. Nie zrezygnowaliśmy też z gór, choć dostosowujemy wyprawy do potrzeb Tymka. Nigdy tak często jak obecnie nie byliśmy gośćmi górskich schronisk. Ł. nosi Tymka w chuście, ja natomiast noszę plecak z jego i naszymi rzeczami. Nie może oczywiście zabraknąć paru zabawek czy książeczek. W taki sposób w Dzień Matki udało nam się zdobyć Koronę Gór Polski. Tymek był na czterech szczytach, w tym trzech najwyższych w Sudetach - Śnieżce, Śnieżniku i Wysokiej Kopie. Tempa nie zwalniamy, w głowie mnóstwo kolejnych górskich celów. W temacie planów - trzymajcie kciuki za pogodę, bo dostałam od Ł. w prezencie urodzinowym wejście z przewodnikiem na Mnicha - mój od wielu, wielu lat tatrzański szczyt marzeń. Pod koniec czerwca zamierzam postawić na nim swoje zacne stopy ;-) .
W związku z tym, że zdecydowaliśmy się na karmienie Tymka piersią - biorę obecnie antybiotyki, żeby go przed ewentualną borrelią ochronić. Z tego też powodu co jakiś czas jeżdżę do mojej odkleszczowej pani doktor. Dziś właśnie na takiej wizycie byliśmy i to właśnie ona przypomniała mi o blogu. Przepraszam, że nie odpisywałam na Wasze komentarze - nie dostawałam powiadomień, że piszecie, a brak czasu generowany przez Tymka spowodował, że tu nie zaglądałam.
I ostatni wątek. Od paru lat nabieram przekonania, że w życiu nic się nie dzieje przypadkowo. Nie ma przypadkowych rozmów, przypadkowo spotkanych osób, nie ma też przypadkowych zdarzeń. Wszystko jest z jakiegoś powodu... Uważam, że wiele osób napotkanych podczas mojej historii choroby i leczenia spotkałam po coś. To wszystko doprowadziło mnie do miejsca, w którym obecnie jestem. Miejsca, miejmy nadzieję, zmierzającego do radosnego końca. Miejsca, które być może doprowadzi mnie do życia bez rozrusznika serca, bo taka perspektywa właśnie się przede mną otworzyła. Dziękuję za nią! Jestem pełna nadziei!