środa, 25 czerwca 2014

Byliśmy w Shire

W długi weekend byliśmy z Ł. w Shire. Tym Tolkienowskim, zielonym i pełnym hobbicich nor. A tak całkiem poważnie - to nor i ich mieszkańców niestety nie udało nam się zobaczyć. Mimo tego mankamentu w Shire było przepiękne.

Wszechobecna zieleń

Tym naszym Shire była słowacka Mała Fatra. W sierpniu zeszłego roku zdobyliśmy Małego Rozsutca i wtedy właśnie pokochałam to pasmo górskie pełne stożkowych wzniesień. Obecnie wśród moich ulubionych gór Mała Fatra znajduje się na jednej z czołowych pozycji - sama nie wiem, której. ;-)

W gratisie skałki i łańcuchy, czyli pełnia szczęścia :)

W związku z tym, że w długi weekend wyjechaliśmy ze znajomymi nieco bliżej gór, postanowiliśmy z Ł. wykorzystać ten fakt i odwiedzić miejsce, które rok temu tak nas urzekło. Tym razem celem stał się Wielki Rozsutec. Wdrapywaliśmy się na niego ze wsi Stefanova, która jest położona na wysokości 600 m.n.p.m., cel wędrówki znajdował się natomiast 1000 metrów wyżej.

 
Shire w pełnej okazałości

1000 metrów różnicy wzniesień to mniej więcej podobna deniwelacja jak z Morskiego Oka na Rysy i muszę przyznać, że równie podobnie mnie ta wycieczka zmęczyła. Jak się okazało po powrocie do domu - łącznie przeszliśmy zaledwie 12 km, tak więc na stosunkowo niewielkim dystansie musieliśmy się wspiąć 1000 metrów w górę. Moje nogi to odczuły - zakwasy miałam solidne, szczególnie bolało w poniedziałek. Chodzenie po schodach było mordęgą, ale uwielbiam taki rodzaj bólu, bo oznacza, że żyję przez duże Ż. :)

"Widoki" ze szczytu

Sporym mankamentem tego wypadu była pogoda. Delikatnie mówiąc - nie rozpieszczała nas. Zaliczyliśmy dwie solidne ulewy, w tym jedno gradobicie. Grad dopadł nas na samym szczycie. siedzieliśmy więc pod parasolem i czekaliśmy aż trochę się uspokoi, po czym zaczęliśmy ewakuację w deszczu.

Chwila ładnej pogody na szczycie

Druga chwila ładnej pogody na szczycie

A tu widok ze szczytu już w nieco innej scenerii


Następnego dnia urządziliśmy jeszcze sobie spacer na Leskowiec - górkę o wysokości 922 m.n.p.m. położoną w Beskidzie Małym. Ł. ma niemalże całe Beskidy przechodzone, więc wytypował trasę wycieczki, która miała nam pozwolić na zasmakowanie gór i jednocześnie nas nie zabić. Udała mu się ta sztuka i spacerkiem pokonaliśmy 6 kilometrów górskich szlaków.

Podczas zejścia z Wielkiego Rozsutca widok na Mały (ta skała po lewej)

Tym razem zdążyliśmy przed deszczem. Zaczęło lać, gdy zbliżaliśmy się już do samochodu. Wymyślone przeze mnie górskie przysłowie: "W czerwcu zawsze musi lać" po raz kolejny okazało się prawdą.

Shire w chmurach

Zdrowotnie i kondycyjnie wyjazd ten przeżyłam całkiem dobrze. Miałam tylko jedną większą załamkę, której przyczyną było to, że nie umiem zasnąć. No i potem wszystko potoczyło się już samo - dlaczego choruję, dlaczego inni mogą spokojnie spać albo też mogą imprezować i niczym się nie przejmować, a ja muszę się męczyć? Dlaczego, dlaczego, dlaczego? Pojawił się żal, że czegoś nie mogę robić, mimo że i tak nie miałam na to ochoty - taki boreliozowy pies ogrodnika albo też żal potencjalnej możliwości, której i tak bym nie wykorzystała. Wiem, zagmatwane to, ale mam nadzieję, że rozumiecie, co miałam na myśli. Na szczęście Ł. był blisko. Na szczęście Ł. się przebudził. Na szczęście Ł. potrafi mnie uspokoić. Na szczęście...

<3

Bylismy wczoraj z Ł. na piątym zastrzyku Debecyliny. Został mi jeszcze tylko jeden. Każdy kolejny zastrzyk boli coraz mniej. Odnoszę wrażenie, że moje pośladki są stworzone do Debecyliny ;-) . Mam nadzieję, że to cholerstwo postawi mnie na nogi. W sumie to już tak jakby trochę na nich stoję. Porównując z tym, jak się czułam w przeszłości - bliższej lub dalszej - jest naprawdę dobrze.

 
Na Leskowcu

Pasożyty też staram się wytępić. Przez 7 dni piję nalewkę ziołową Vernikabon, potem 7 dni przerwy i od nowa. Poza tym skończyłam już brać Prazykwantel i Nitazoxanide, skończyłam też Pyrantel, teraz w menu mam Vermox, który z kolei kończy mi się 11 lipca (oczywiście z przerwami w środku). 18 lipca kolejna wizyta lekarska i kolejna partia leków do połknięcia. Każda tabletka przybliża mnie do końca leczenia!

Tak trochę się boję, bo w sierpniu mam spędzić na Warmii dwa tygodnie pod namiotem. Z każdym dniem, który przybliża mnie do tego wyjazdu mój strach przed kleszczami jest coraz większy. Zaczynam żałować, że w tym czasie będę leczyć lamblie zamiast boreliozy, bo przez to nie będę zabezpieczona przed kleszczami, które w tamtym regionie są bardzo często wyposażone w cały pakiet bakterii.

Tymczasem pora kończyć. Od jutra rozpoczynam intensywne przygotowania do tego, co mnie czeka 3 lipca. Trzymacie te kciuki?

środa, 18 czerwca 2014

Przemęczenie

Jestem przemęczona. Czas ucieka jak szalony, spraw do załatwienia mnóstwo, nie wyrabiam. Zastanawiam się, czy osiągnęłam właśnie szczyt moich możliwości angażowania się różne aktywności, czy też da się robić więcej...

W dodatku ostatnio było jakby gorzej. W sensie mojego samopoczucia. Po pierwsze i najważniejsze - nie umiem spać. Z ostatnich siedmiu nocy wyspałam się tylko dwa razy. To już nawet nie chodzi o to, że nie umiem usnąć. To przede wszystkim chodzi o to, że mam wrażenie, jakbym w ogóle nie spała - budzę się co chwilę i jakość tego snu jest nijaka. Po takiej nocy dzień nie jest, bo nie może być dobry, więc tak sobie funkcjonuję w tym swoim zmęczeniu. Niestety.

Dziś, gdy wstałam po kolejnej kiepskiej nocy - puściła mi się farba z nosa. Siedziałam z 10 minut z pochyloną głową i papierem toaletowym, którym zatykałam sobie lewą, krwistą dziurkę. Od razu przypomniały mi się czasy, gdy będąc dzieckiem miałam problemy z naczyniami krwionośnymi i takie wypadki zdarzały się często.

Uświadomiłam sobie, że chyba nie potrafię rozmawiać z ludźmi. Nie wiem, czym to jest spowodowane. Od niedawna tak mam. Nie umiem wejść na głębszy poziom dyskusji, wolę uciec - skończyć rozmowę i wyjść albo też odpłynąć myślami (tę opcję zostawiam na spotkania w szerszym gronie, bo w relacji sam na sam jest to niemożliwe). Mam nadzieję, że jest to tymczasowe i wkrótce minie, bo męczę się, jest mi przykro, być może komuś sprawiam przykrość, a jednocześnie nie potrafię inaczej. Może po 3 lipca wrócę do siebie. Do 3 lipca trochę nerwówki jest i będzie, być może nerwówka spowodowała tę moją towarzyską niemoc.

Dziś jedziemy z Ł. po czwartą Debecylinkę. Przy okazji Ł. wysnuł teorię, że po nieparzystych Debecylinach czuję się źle, a po parzystych dobrze ;-) . Jeżeli teoria ta jest prawdziwa, to w najbliższych dniach powinno być OK.

Udanego długiego weekendu wszystkim! :)

piątek, 13 czerwca 2014

Kawał dobrej roboty?

Kurczę, chyba wykonałam kawał dobrej roboty. Powoli nadchodzi czas żniw ;-) . Jak już pisałam - gdy się wszystko uda, to się pochwalę, raz na jakiś czas wolno mi się chwalić ;-) . 3 lipca wielki sprawdzian - trzymajcie kciuki, wysyłajcie pozytywną energię, wszelkie formy wsparcia dozwolone ;-) . 

Tymczasem wczoraj zdałam ostatni z trzech egzaminów. Yeah! Wczoraj byłam też na trzeciej Debecylinie. Drugą zniosłam dzielnie. Skorzystałam z zalecanego wsparcia w postaci Paracetamolu (za pierwszym razem uznałam, że nie będę się truć kolejnymi dragami i że twardziel ze mnie, więc nie potrzebuję painkillersów) i to był strzał w dziesiątkę, bo bolało jakby mniej. Już trzeciego dnia po zastrzyku mogłam normalnie funkcjonować, nawet poszliśmy z Ł. na rolki, a drugiej nocy potrafiłam spać na plecach. Poza tym po drugiej Debecylinie całkiem sprawnie funkcjonowałam - poza stresem, który tym razem wynikał z egzaminu - dolegało mi zmęczenie, mroczki, strzelanie stawów, ból głowy i... i to w zasadzie tyle :) .

Niestety dziś nie czuję się zbyt dobrze, ale podejrzewam, że to głównie dlatego, że w nocy kiepsko spałam. Pierwsza noc po zastrzyku zawsze jest trudna. Co chwilę się budziłam, a o 6:37 uznałam, że już jestem wyspana, choć mogłam w łóżku zostać do 8:00. Prawdę mówiąc, to nawet zostałam do tej 8:00 ;-) . No i teraz znów mam wrażenie, że złapałam wirusa grypy - zimno mi strasznie, dreszcze mnie przechodzą, ale przede wszystkim - nic mi się nie chce, a tyle mam do zrobienia. Jak zwykle.

 W związku z tym, że mam pustkę w głowie - kończę na dziś. Jeszcze tylko utwór, który zawsze dodaje mi otuchy i sił do walki. + Jacek Kaczmarski + , + Przemysław Gintrowski + . 

piątek, 6 czerwca 2014

Kac moralny

Wróciłam z kolejnego debecylinowego zastrzyku z moralnym kacem. Tym razem się nie spóźniłam, byłam nawet 45 minut przed czasem i z tej radości zafundowałam sobie owocową babeczkę - a co tam, enjoy candidia! Tym razem przeze mnie spóźnili się inni. Obecnie głęboko się zastanawiam, czy nie jestem typem człowieka, że jak dasz mu palec, to weźmie całą rękę i strasznie mi przykro, że stałam się problemem.

Teraz siedzę w domu, wykończona. Boli mnie głowa. Boli mnie tyłek. Hi life!

Uświadomiłam sobie, że strasznie narzekam. Chciałabym nie narzekać, ale nie potrafię. Z tego powodu też jest mi przykro. Jeśli stałam się wampirem energetycznym, to chyba się załamię. Gdzie ta radość życia mimo wszystko? :( :( :(

Po Debecylinie czuję się zdecydowanie gorzej niż czułam się wcześniej. Jest tylko jeden pozytyw - zasypiam bez problemu i mogę spać godzinami. Chyba nadrabiam za te wszystkie nieprzespane noce. Nie mam ochoty opisywać, tego jak przeżywałam miniony tydzień, bo musiałabym znów to wszystko rozpamiętywać, a obecnie nie mam na to sił ani chęci. Zresztą nie trudno się domyślić, jak było. 

Jeszcze tylko przyłączę się do tematu nr 1 w polskim sporcie. Justyna Kowalczyk... ona od jakiegoś czasu stała się moją sportową idolką. Za siłę, wytrzymałość, determinację. Gdy tylko miałam możliwość, to oglądałam biegi, w których brała udział, a jak zdobyła złoty medal ze złamaną stopą, to prawie się popłakałam z radości. Teraz, gdy ujawniła, że choruje na depresję, że straciła dziecko, to pomyślałam sobie - jestem podobna do Justyny Kowalczyk. Z wierzchu i z pozoru silna, waleczna, osiągająca zaplanowane cele, a tak naprawdę pod tym płaszczem powierzchowności kryje się ktoś bardzo zagubiony, cierpiący, ledwie funkcjonujący. Z tą różnicą, że moją depresją jest borelioza, lamblie i blok serca III stopnia.

Chyba Paracetamol zaczął działać - głowa boli mniej, za to tyłek wciąż się wzmaga.

W czwartek mam egzamin - najbardziej stresujący z tych trzech, które muszę stać (oczywiście powinno być zdać, zostawiam celowo "stać", które zauważyłam czytając post po napisaniu - w takim stanie jest mój mózg, takich perełek było więcej...). Trzymajcie kciuki, żebym była w stanie się uczyć.

niedziela, 1 czerwca 2014

Marzenia

No więc tak... W czwartek pojechałam z Ł. na debecylinowy zastrzyk. Korki były niesamowicie duże i w trasie okazało się, że niemożliwym jest, żebyśmy dojechali na czas (nauczka na przyszłość - trzeba wyjeżdżać jeszcze wcześniej). Już przed wyjazdem byłam kłębkiem nerwów, a świadomość spóźnienia się wywołała u mnie ich natężenie. W sumie to może i lepiej, bo przestałam się przejmować Debecyliną, a zaczęłam trasą. Ł. podczas tej podróży złamał tyle przepisów ruchu drogowego, że jest to wręcz nierealne, że nie dostaliśmy żadnego mandatu.

Dojechaliśmy spóźnieni 15 minut, ale zanim znaleźliśmy szpital i oddział, to okazało się, że nasze spóźnienie urosło do 20 minut. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Ł. musiał zostać na zewnątrz, przygotowano zastrzyk, położyłam się, pielęgniarka wbiła igłę (nie widziałam jej, ale podobno do Debecyliny musi to być gruba igła), powiedziała, że robi próbę, podczas gdy wbiła zastrzyk, zaczęła naciskać strzykawkę, ja zacisnęłam pięści - mocniej i mocniej, trochę bolało, tłumaczyła, że musi to zrobić na tyle wolno, żeby nie bolało bardzo i na tyle szybko, żeby się Debecylina nie skrystalizowała, zapytała, czy boli, powiedziałam, że nie jest źle, że w życiu przeżyłam już nie raz większy ból, zastrzyk się skończył, przycisnęła gazik, leżałam, zaczęła ze mną rozmawiać, potem kazała mi wstać, nie stało się nic. Obok leżał przygotowany zestaw przecwistrząsowy, ale nie dostałam wstrząsu, nie stało się nic. Nie miałam żadnych skutków ubocznych, które opisane były na ulotce, nie stało się nic.

Przeżyłam jeden z najtrudniejszych momentów mojego życia. Większe emocje miałam tylko podczas wszczepiania rozrusznika. Tak bardzo się bałam, że coś mi się stanie, tak bardzo się bałam, że umrę, a przecież jest mi tutaj dobrze, chce mi się żyć. Tak bardzo się bałam, że mój organizm wywinie jakiegoś figla, że sprawię problemy tym, którzy zdecydowali się mi pomóc. Strach... Zapędziłam się w spiralę strachu, którą wywołały opinie o Debecylinie powtarzane naokoło. Ten czwartek i te nerwy postarzały mnie o 5 lat.

Po zastrzyku pośladek bolał i jeszcze troszeczkę boli. Czwartkowy wieczór nie był dobry - nerwy mnie wykończyły, do tego ten tyłek, nie mogłam się położyć na plecach, z siedzeniem nie było źle, ale chodzenie (zwłaszcza po schodach) już było trudniejsze. No ale to było tylko preludium. Znacznie gorzej było w piątek. Dowiedziałam się od mojej pani doktor, że Debecylina może wywołać herxa i wywołała. W piątek przeżyłam małe załamanie. Powód? Poza Debecyliną, a właściwie borelką - bliżej nieokreślony. Poza tym ten pośladek - w miejscu wbicia igły zrobił się ciemnofioletowy krwiak, pojawiła się opuchlizna, każdy ruch bolał. Piątek był koszmarem.

Wczoraj było trochę lepiej - tyłek bolał już mniej, schody pokonywałam bez problemów, mogłam nawet usiąść zakładając nogę na nogę. Dziś pod tym względem jest jeszcze lepiej. Co nie zmienia faktu, że moje samopoczucie nie jest najlepsze. Przede wszystkim pod względem psychicznym. Zawsze to powtarzałam, więc powtórzę po raz kolejny - moim zdaniem najgorsze choroby to choroby psychiczne. Gdy nie możesz wyjść ze swojej własnej głowy, gdy nie możesz zmienić swojego myślenia, choć bardzo chcesz je zmienić. Tylu łez, ile wypłakałam ostatnio, nie wypłakałam przez minione dwa miesiące. Do tego czuję się, jakbym miała grypę - mięśnie, osłabienie, strzelające stawy, tylko wirusa grypy brak. Nic mi się nie chce, nie robię nic, a powinnam zacząć się znów uczyć.

Wczoraj przed snem z Ł. trochę sobie pomarzyliśmy. Z bardziej realnych marzeń chciałabym wejść na Mnicha - trudności wspinaczkowe nie są duże, więc powinnam dać radę mimo rozrusznika. Chciałabym przejechać Norwegię na rowerze i wdrapać się na tę słynną skałę (Kjeragbolten) na fiordzie w Stavanger. Chciałabym zobaczyć Barcelonę, Paryż, Wiedeń, Pragę, Wilno, Budapeszt, zwiedzić południowe Włochy. Chciałabym zwiedzić Stany - NY, LA, Waszyngton, zobaczyć Missisipi, Park Yellowstone, Wielkie Jeziora Północnoamerykańskie, Wielki Kanion, Wodospady Niagara i pewnie sto innych miejsc w Stanach, których teraz nie mogę sobie przypomnieć. Bardzo chciałabym też wejść na Mount Blanc (przed rozrusznikiem obiecałam sobie, że wejdę...), a w przyszłości na Kilimandżaro. Ale wiecie co? Przede wszystkim chciałabym bym wyzdrowieć i pozbyć się rozrusznika...