czwartek, 29 maja 2014

Nie uwierzyłabym

Korzystając z dnia urlopu wybraliśmy się z Ł. wczoraj na Baranią Górę. Pogoda była niepewna - zapowiadali burze, ale od jakiegoś czasu doskwierał nam brak gór, więc mimo niekorzystnych prognoz uznaliśmy, że jedziemy. To była bardzo dobra decyzja! Początkowo wszystko zapowiadało, że czeka nas chodzenie w deszczu, ale potem wiosna zafundowała nam meteorologiczne lato ze słońcem, chmurkami i większymi - burzowymi - chmurzyskami w okolicach Diablaka. Nas na szczęście nie zmoczyło. Rozlało się dopiero, gdy byliśmy już w samochodzie w drodze do domu.

Widoki z pierwszych chwil na szlaku

Wypad rewelacyjny, Barania zdobyta, ludzi na szlaku niewielu. Wisła natomiast oblężona przez szkolne wycieczki - w końcu sezon wycieczkowy w pełni. Podczas wypadu doszłam do wniosku, że muszę popracować nad kondycją, bo wakacyjne chorwackie cele mamy nad wyraz ambitne. Kurczę, ewidentnie jestem górskim świrkiem. Natomiast dużym pozytywem powyjazdowym jest to, że... nie bolało i nie boli mnie kolano (kolana). Yeah! "Normalnie" po takim wysiłku ten ból powinien wystąpić. Spadaj boreliozo!

Korzeni i zwalonych drzew wciąż sporo pozostało - siła natury

Dziś jadę na debecylinowy zastrzyk. Wciąż się boję, ale myślę sobie, że to naturalne i dobre, bo strach pozwala mi wierzyć, że wciąż posiadam zdrowy rozsądek. Jadę 80 km, żeby ten zastrzyk otrzymać. Po co mi to? Dlaczego to robię? Bo wierzę, że dzięki Debecylinie nie zaniedbam z powodu pasożytów leczenia boreliozy i że koszmar chorowania szybko się skończy. Musi się skończyć, bo moje pokłady cierpliwości się kończą. Ł. nie lubi, gdy tak myślę, bo jego zdaniem nie powinnam wyznaczać sobie dead-line'ów, powinnam myśleć, że skończę się leczyć, gdy wyzdrowieję, obojętnie, kiedy to będzie. Tylko ja tak chyba nie potrafię...

Wieża widokowa na szczycie

Trzymajcie kciuki za dzisiejszy zastrzyk. Staram się myśleć pozytywnie - nie będzie bardzo bolało, nie dostanę wstrząsu, nie będzie bardzo bolało, nie dostanę wstrząsu i tak w kółko. W końcu połowa sukcesu (a może i więcej) tkwi w naszej głowie.

Widoki z widokowej wieży

Luźna myśl na koniec: jakbym tego wszystkiego nie przeżywała, to chyba bym w to nie mogła uwierzyć...

EDYCJA: przeżyłam, nie było źle, trochę boli, nie bardzo, jestem twardzielem.

niedziela, 25 maja 2014

Dzieje się

Strasznie dużo się ostatnio dzieje. Po pierwsze dzieje się w mojej głowie. Karuzela wrażeń. Raz myślę, że jest dobrze, naprawdę dobrze. Tyle już przeszłam, tyle wytrzymałam. Przeżyłam przerażające pierwsze miesiące leczenia, przeżyłam duży dołek w lipcu, gdy podczas wyjazdu do Chorwacji nic się nie udawało, w tym przede wszystkim kroplówki Biotraksonu, przeżyłam listopadowe połączone z chorobą przepracowanie i podobny stan w marcu i kwietniu. Wow, PRZEŻYŁAM, jest lepiej, cieszę się bardzo, że to już za mną. Ale z drugiej strony za chwilę myślę sobie - ile można, jak długo mam to znosić, ile jeszcze bólu przede mną. Nie chcę, nie potrafię, nie mogę już więcej.

W czwartek zdałam mój drugi tegoroczny egzamin. Jeszcze tylko jeden pozostał. Ten najbardziej stresogenny. Z powodu egzaminu do czwartku żyłam w transie wypełnionym nauką, marudzeniem, że mi się nie chce i zagryzaniem zębów, żeby walczyć dalej. Natomiast od czwartku żyłam w transie korzystania z życia. I właśnie te korzystanie z życia dziś przypłacam niemocą, spaniem przez 9,5 godziny, spuchniętymi powiekami i bólem głowy, choć to ostatnie towarzyszy mi niemalże nieustannie.

Tak więc w czwartek po południu poszliśmy z Ł. na rolki - pierwszy raz, bo czasu i pogody wcześniej nie było. Pojeździliśmy półtorej godziny - było super. Po egzaminie miałam dobry nastrój, ale te rolki wprowadziły mnie w jeszcze lepszy. No i z tych emocji połączonych z chorowaniem znów nie mogłam spać. Łapałam się na tym, że budziłam się w środku nocy i w głowie poruszałam kwestie, których nauczyłam się do egzaminu. Strasznie dziwne to było.

Rolkowo

W piątek natomiast zrobiliśmy sobie z Ł. krakowską wycieczkę. Jak się potem okazało to był najcieplejszy dzień tej wiosny, a Kraków był najcieplejszym miejscem w Polsce. Dało się to odczuć. Na szczęście w planach mieliśmy piknik nad Wisłą, a tam odczucie ciepła było mniejsze niż pośród nagrzanych murów rynku i okolic. Piątek też był rewelacyjny. Przeszliśmy jakieś 10 kilometrów, co skutkowało pęcherzem na... pięcie. Pierwszy raz w życiu miałam pęcherz na pięcie, niefajne odczucie, ale mimo pęcherza dało się chodzić. :)

Wybór miejsca na piknik był trudny - po drugiej stronie Wawelu wrażenia zapachowe po przejściu fali wezbraniowej nie należały do przyjemnych i trzeba było szukać dalej ;-)

I tak oto, gdy wliczę w to sobotę spędzoną na zakupach i urodzinach, mam życie wypełnione do granic możliwości, zero czasu na nudę, ale też zero czasu na odpoczynek. Myślę, że jakbym była zdrowa, to nie byłby to dla mnie żaden wyczyn. No ale nie jestem, dlatego teraz trochę odchorowuję ostatni tydzień, ale co tam - wolę w ten sposób, niż leżeć w domu i płakać. Lubię czuć, że żyję.

W chorowaniu też dużo się dzieję. Marzena, którą poprosiłam o podanie Debecyliny zrezygnowała. Rozumiem i szanuję jej decyzję, a także absolutnie nie mam do niej o to pretensji. Najwyraźniej tak właśnie miało być. Jak uda mi się załatwić te zastrzyki, to oczywiście będę pisać. W sumie to nawet nie ja to załatwiam tylko niezwykle dobra i życzliwa mi osoba. Za co z całego serca dziękuję.

Powrót na wawelską stronę Wisły, gdzie znaleźliśmy miejsce na piknik

Debecyliny wciąż się boję, choć chyba trochę mniej niż ostatnio. A tak poza tym, to wciąż daję radę - wyniki krwi mam dobre, choć tym razem trochę neutrofile poleciały. Trzeba spiąć pośladki i je naprawić, bo nie może być tak, że mam ich za mało!

To już tradycja, tym razem szachy piknikowe

Jeżeli czytasz tego bloga i chorujesz na boreliozę lub inne choroby odkleszczowe, to chciałabym Ci powiedzieć, pokazać, że z tym można żyć. Nie mówię, że jest łatwo, bo nie jest. Ale da się, a moim zdaniem nawet trzeba, żyć na 100% swoich możliwości. Zamknięcie się w świecie choroby powoduje utratę świata w ogóle.

Nogi na pikniku ;-)

środa, 14 maja 2014

34,60

I znowu czeka mnie intensywna nauka... Tak będzie aż do początku lipca. Potrzebuję jeszcze troszkę sił, jeszcze troszkę cierpliwości. Jak się wszystko uda, to się pochwalę. Na razie chwalić się nie będę, bo nie ma czym.

Weekend spędziliśmy z Ł. na wsi. Pogoda była w kratkę. Na szczęście można było pospacerować, pograć w paletki czy porobić parę fotek. Poza tym znów szachy i Scrabble, ale też praca, która tym razem pojechała z nami (a w pracy stresu ostatnio sporo...).

Zwierz korzystał z rzadkich chwil słońca

Kuracja lambliowa trwa. Jestem już po pierwszej serii Prazykwantelu i Nitazoxanide. Jutro kolejna dawka tego pierwszego. Poza tym dziś zakończyłam pierwszy tydzień picia tej ziołowej nalewki. Teraz tydzień przerwy i potem znowu ziółka. Mniami. Muszę sobie to wszystko zapisywać w kalendarzu - co kiedy mam brać, bo inaczej na pewno coś bym pomieszała.

To, co tygryski lubią najbardziej :)

Dziś odebrałam na poczcie Debecylinię. Pora zabrać się za zorganizowanie zastrzyków. Tak w kontekście borelki - od jutra będę brała jeszcze krople Citrosept, które mają być łagodniejszą i nieantybiotykową wersją Tynidazolu. No i dalej w tym temacie - mam wrażenie, że znów mam problemy z pisownią słów :( i że znów strzelają mi kości (to akurat nie jest wrażenie, tylko obiektywna obserwacja). Dziś również odebrałam wyniki badania poziomu witaminy D. Mam 34,60. Norma to 35-80. Całkiem dobrze :) . Jednak mały psikus w stronę lamblii mi wyszedł :) .

Zawsze lubiłam te roślinki, a że z roślin jestem kiepska - nie mam pojęcia, jak się nazywają ;-)

Zakończę pozytywnie - znów usłyszałam od znajomej osoby coś o sobie. Czasem dobrze jest coś usłyszeć, bo samemu strasznie trudno siebie ocenić. Tym razem dowiedziałam się, że w porównaniu do zeszłego roku, a konkretnie do podobnej pory w zeszłym roku, o wiele częściej się uśmiecham i jestem bardziej pozytywna. To bardzo dobrze, prawda? :)
Tulipanów czas już minął

sobota, 10 maja 2014

Co słychać

Zagubiłam się w czasoprzestrzeni. W majówkę poza drobnymi przyjemnościami czas spędzałam na nauce, bo 7 maja miałam egzamin z angielskiego, który wypadł całkiem dobrze :) . Poza tym w czwartek Ł. miał urodziny, więc w tej zagubionej czasoprzestrzeni przygotowywałam jeszcze parę niespodzianek. W efekcie sekundy, minuty, godziny, dni mijały potwornie szybko i w ten sposób mamy już 1/3 maja. Ja się pytam - kiedy, jak, dlaczego? Impossible.

Kuracja lambliowa jak zwykle "milusia". Używając młodzieżowego slangu (a co ;-) , chociaż przez język się odmłodzę) - ryje mi umysł i ryje mi ciało. Poza dragami popijam sobie jakąś wstrętną ziołową nalewkę, która ma też być korzystna przy pasożytach.

Poza tym czekam na przesyłkę z debecyliną, którą wysyła mi zapoznana pani z facebookowej grupy boreliozy. Tak sobie myślę, że te zastrzyki to coś, czego chyba najbardziej się teraz boję. Strach porównywalny ze strachem przed pierwszą kroplówką z Biotraksonem... Trzeba będzie ogarnąć ten temat w przyszłym tygodniu, bo do tej pory odkładałam go sobie na przyszłość. Trzymajcie kciuki, żebym wytrzymała bez wycia z bólu, bo bólu to ja nie lubię, choć codziennie się z jakimś mierzę.

Z nowości jeszcze - w czwartek zrobiłam w Diagnostyce badanie na poziom witaminy D - odkleszczowa pani doktor zaleciła mi je zrobić. Lamblie mają jej poziom obniżać. Ale bym zrobiła psikusa tym lambliom, gdyby witamina D była w normie. Takie małe marzenie... Wyniki we wtorek lub w środę, bo we wtorek jestem cały dzień w pracy i mogę nie zdążyć po nie podjechać.

Pewnego dnia chciałam sobie poczytać o lambliach, ale jak trafiłam na różne fora, to doszłam do wniosku, że już nigdy więcej czytać nie będę. Jak zobaczyłam, co ludzie tam piszą - objawy, samopoczucie, konsekwencje w postaci innych chorób wywołanych przez pasożyty, to stwierdziłam, że to czytanie mnie tylko smuci, dołuje, wprowadza w fatalny nastrój. Dlatego powiedziałam STOP i nie czytam. Wolę nie wiedzieć - sama nie wierzę, że osiągnęłam taki stan.

Ostatnio kumpela w rozmowie nazwała mnie bohaterką (Aguś, jak to czytasz, to serdecznie pozdrawiam), dlatego że tyle tego znoszę, normalnie pracuję i robię jeszcze inne rzeczy (takie moje małe społeczne ADHD). Oczywiście, za żadną bohaterkę się nie uważam i najpierw podeszłam do tego określenia neutralnie, ale po jakimś czasie zaczęłam sobie myśleć - cholera, ja nie chcę być uznawana za żadną bohaterkę. Chciałabym po prostu żyć normalnie. Być zwykłym, małym ludkiem i nie musieć znosić czegokolwiek...

PS kupiliśmy z Ł. rolki :)

sobota, 3 maja 2014

Strach

"Większość lęków wynika z naszej niewiedzy, wpływu innych ludzi i tego, co dzieje się w podświadomości, a nie zawsze ma związek z rzeczywistością. Przeszkody są czymś naturalnym i mogą wyzwalać w nas strach, co nie znaczy, że musimy mu ulegać. Gdy znajdziemy się w sytuacjach skrajnych i nie mamy żadnego sposobu, by świadomie wyłączyć paraliżujący strach, trzeba szukać rozwiązania w podświadomości. Sposoby są różne: może być to modlitwa, liczenie do tysiąca, medytacja. Nie warto zawracać do portu przy przeciwnym wietrze. Często wyolbrzymiamy trudności, boimy się, że dalej będzie jeszcze gorzej. Kiedy jest bardzo trudno przenosimy emocje na całą przyszłość. Wtedy trzeba ograniczyć się do najbliższych 24 godzin i pamiętać, że jutro słońce też wchodzi, a cała sytuacja może się diametralnie zmienić. Kiedy jest bardzo trudno i ulegamy strachowi oraz pokusie powrotu do bezpiecznego portu, komfortowych warunków i spokoju, może właśnie wtedy świat sprawdza, czy jesteśmy warci, by osiągnąć założony cel i pokonać samych siebie. Pokonanie samego siebie oznacza przekroczenie granicy strachu. Kiedy poddamy się strachowi, nasza świadomość wypełnia się dziesiątkami powodów do zawrócenia z obranej drogi. Warto wtedy obserwować swoje myśli, ale nie przywiązywać się do nich, być obok, pozwalać pojawiać się pokusie porzucenia drogi. Strach można przeczekać, zobaczyć, co będzie jutro, oderwać się od bieżącej sytuacji i zająć umysł czymś innym. Najgorzej jest na początku drogi, kiedy jest najwięcej niewiadomych, a w związku z tym najwięcej strachu. Gdy wejdziemy już w pewien rytm, niektóre lęki znikną. W ich przezwyciężaniu może pomóc prowadzenie dziennika. Wówczas nasze ja staje poza daną sytuacją, uwalnia się od strachu, zostawiając go na papierze, i znajduje wytchnienie. Sposobów radzenia sobie ze strachem jest bardzo dużo, najlepiej szukać ich nie na zewnątrz, ale w swojej świadomości i podświadomości. A także przez analogie. Trzeba starać się wyciągać wnioski z tego, jak sobie kiedyś radziliśmy ze strachem, i zastosować je tu i teraz. Strach, podobnie jak przeszkody, jest naszym nauczycielem. Kiedy czujemy, że jest dobry, warto go posłuchać. Kiedy sądzimy, że nie ma racji, trzeba go zignorować. Strach to uczucie. Ryzyko istnieje obiektywne, a strach jest w nas, więc warto zapytać, czy ryzyko jest rzeczywiste, czy wyobrażone, płynie ze strachu i tam ma podłoże. I pamiętajmy, strach to wyraz pokory wobec rzeczywistości, która nas przerasta, a brak cienia strachu powoduje nadmierny wzrost ryzyka."

Marek Kamiński