wtorek, 29 października 2013

Rehabilituję się przez pracę

Jest lepiej. Całe szczęście. Jedynie doskwiera mi zmęczenie, ale wiem, że to moja wina, bo jak zwykle robię tysiąc rzeczy w jednym czasie. Tylko, że te rzeczy mnie same wybierają - ja ich nie poszukuję, same się do mnie zgłaszają. To powoduje swoistą schizofrenię - z jednej strony się cieszę i chcę robić te tysiąc rzeczy, bo taki mam charakter i sprawia mi to radość. Z drugiej jednak strony chciałabym choć chwilę spokoju, chwilę na przemyślenia, chwilę na skoncentrowanie się tylko na jednym... Jak to pogodzić? Chyba się nie da, dr Jekyll i Mr Hyde.

No i przez te tysiąc spraw nie mam czasu na zajmowanie się zdrowiem. Zajmuję się dopiero wtedy, gdy mnie jego brak dopada w sposób intensywny. Chyba rehabilituję się przez pracę. Ona mnie trzyma w kupie, bo muszę się trzymać w kupie - to właśnie ta "muszość", o której kiedyś pisałam.

Ł. zrobił Western Blot. Wczoraj otrzymał wyniki. Klasa IgG, klasa IgM wynik: 1, negatywny. Odetchnęliśmy z ulgą i zgodnie uznaliśmy, że Ł boreliozy nie ma. Chociaż on. Wystarczy, że jedno w tym związku ją ma.

Weekend miałam intensywny, ale w sensie towarzyskim. Podołałam, więc mam nadzieję, że podołam również wkrótce.

A tak poza tym - w związku z tym, że przeszło mi narzekanie, chciałabym sprostować samą siebie - lubię moją pracę, sprawia mi ona satysfakcję, wierzę, że ma sens i wcale nie muszę (i chyba bym jednak nie chciała) pracować w służbie zdrowia.

Za to chciałabym już wrócić do normalności... To dotyczy dużej części sfer mojego życia - zdrowotnej, zawodowej... Albo chociaż, żeby już było z górki. Mam wrażenie, że nieustannie zdobywam szczyt. Co gorsza, on się nieustannie powiększa - wciąż mam kawał drogi do przejścia. Ciągle i ciągle wzwyż. Chciałabym już z górki...

piątek, 25 października 2013

Powoli przejmuję kontrolę

Zaczynam przejmować kontrolę nad swoją głową, ufff. To naprawdę nie jest fajne, gdy ma się wrażenie, że cały świat ci się wali i wszystko potrafi cię wyprowadzić z równowagi lub doprowadzić do łez. Chyba wracam do stanu względnej normalności. W każdym razie wczoraj było w miarę znośnie, dziś też jest. Znośnie pod względem psychicznym, bo trochę mnie głowa pobolewa (plus tam inne błahostki), ale za to udaje mi się spać (choć wczoraj z pomocą Xanaxu). Nie ma źle, naprawdę. Czekam (nie)cierpliwie, aż będzie jeszcze znośniej, a wiem, że może być. Niecierpliwość jest moją cechą nie tylko w chorobie, ale w każdej innej sferze życia. Więc co mi życie zrobiło - pstryczek w nos - postanowiło mnie nauczyć cierpliwości. Lekcja z kategorii trudnych.

Następny Tynidazol 12 listopada, zatem zapowiadają się całkiem miłe trzy tygodnie. Oby tak było, bo zbliżają moje urodziny, więc wypadałoby podołać roli organizatora zamieszania pt. zestarzałam się, więc poświętujmy. ;-)

Powoli nadchodzi również czas, kiedy będę musiała skontaktować się ze szwabskimi aptekami w celu zakupu minocykliny - antybiotyku, którego w Polsce dostać nie można, a który ma na celu gnębienie borrelii. Na razie na spokojnie i bez presji przeglądam fora internetowe i poszukuję, ale jakby ktoś miał sprawdzoną ścieżkę kupna minocykliny w Germanii (lub znał kogoś, kto takową ma), to chętnie ją w przyszłości przygarnę. 

Czysto hipotetycznie - dowiedziałam się ostatnio, że mogłabym się wspinać bez używania lewej ręki, tylko prawą. Skoro wspinać się mogą osoby niepełnosprawne fizycznie (np. Jim Donolu - wspinacz bez ręki, Mark Welmann - wspinacz sparaliżowany od pasa w dół, Eric Weihenmayer - wspinacz niewidomy, Hugh Herr - wspinacz bez nóg), to może mnie uda się pokonać czwórkowe drogi przy użyciu jednej ręki, a następnie wejść na Mnicha... Marzę. ^^

Takie jeszcze jedno pytanie retoryczne mam. Żyjemy w czasach gwałtownego rozwoju technologii. Wszyscy powszechnie korzystamy z komputerów, tabletów, smartfonów i "podłączamy się" do bezprzewodowego Internetu. Technologia nas otacza, technologia jest wszędzie. Skoro tak, to dlaczego w tak szybkim tempie nie zmieniają się technologie stosowane w medycynie w Polsce? Żyję w bezprzewodowym świecie i jednocześnie to, co mnie w tym życiu ogranicza jest zbudowane w sposób całkowicie przewodowy. Dlaczego powszechnie nie wszczepia się ludziom bezprzewodowych rozruszników serca? Takie rozwiązanie eliminowałoby wszystkie ograniczenia płynące z życia z tym "przyjacielem". Jakby ktoś w Polsce szukał chętnych do eksperymentów medycznych związanych ze wszczepianiem bezprzewodowych rozruszników - zgłaszam się na ochotnika.

Na świecie już to robią od 2009 roku:

http://www.naukawpolsce.pap.pl/aktualnosci/news,386303,bezprzewodowy-rozrusznik-serca.html

Edycja: właśnie wymyśliłam hasło, które w pełni oddaje ten blog i moje życie (w sumie lepsza byłaby odwrotna kolejność - moje życie i ten blog): wzloty i upadki pewnej chorej wariatki. ;-) W żartobliwym tonie drobna porcja samokrytyki. ;-)

poniedziałek, 21 października 2013

Mam dość

Mam dość tego wszystkiego. Dość nieustannego chorowania. Dość ciągłego bujania się po różnych placówkach służby zdrowia. Dość. Wysiadam, wymiękam, nie mam siły, nie potrafię, nie chcę. Jeżeli ktoś tam u góry wybrał mnie sądząc, że sobie z tym poradzę, to chcę mu powiedzieć, że się pomylił. Ja sobie nie radzę. :( :( :(

Nie mam na to wszystko sił, czasu i przede wszystkim zdrowia. Jestem w punkcie, w którym kompletnie nie mam ochoty się dalej leczyć - na cokolwiek. Od kleszczy po dentystę. Od kardiologa po dermatologa. Nie chcę. W dodatku mam świadomość, że jestem ubezwłasnowolniona, bo jeśli chcę na tym ziemskim padole w miarę znośnie egzystować (bądź w ogóle egzystować?), to nie mam wyjścia - muszę brnąć dalej w leczenie. Ubezwłasnowolnienie irytuje bardzo.

Mam wrażenie, że jestem wrakiem człowieka. Że każdy lekarz, do którego pójdę znajdzie we mnie kolejną chorobę. Że mam tych chorób jeszcze całkiem spory repertuar, a każda z nich czeka na swoją premierę. 

Zmęczyło mnie to permanentne wynajdowanie nowego. Zmęczyłam się również tym, co wynalazłam do tej pory. W takich chwilach nie dziwię się ludziom, którzy nie chodzą do lekarzy z obawy przed tym, że mogą być chorzy. I co z tego, że to najgorsza możliwa strategia?

Nie wiem, kiedy to się wreszcie skończy i nie wiem, czy jestem w stanie to wytrzymać.

Jestem więźniem własnego chorowania - biorę Tynidazol, ma być gorzej i jest gorzej. Cholerna przewidywalność. Ten blog też jest szalenie przewidywalny. Irytuje mnie to.

Marzę o stanie, w którym dwadzieścia okrągłych tabletek Tynidazolu w żaden sposób nie wpłynie na to, jak myślę i co czuję.

Teraz jedyne, co mi wychodzi to płacz. Wszelkie inne czynności życiowe kompletnie mi się nie udają. Nawet serce nie potrafi bić i potrzebuje narzędzia, które je w tym wspomoże. Cała reszta natomiast potrzebuje tabletek, które im pozwolą na działanie. Za to łez nie trzeba do niczego zmuszać - same płyną. Nie muszą mieć do tego elektronicznego pudełka pod lewym obojczykiem, nie muszą mieć stolika z lekami. Nie muszą zapisywać w kalendarzu kolejnych wizyt w celach medycznych. Nic nie muszą, płynąć też nie muszą, a jednak to robią. Moje łzy są o wiele bardziej wolne niż ja sama jestem. Ja ciągle coś muszę. Muszę walczyć, nie poddawać się, pracować, przejmować się losem świata, wreszcie muszę też się leczyć. Niekończąca się "muszość".

Mam bunt. Nie chcę musieć!

Byłam u Darka. Nie sądziłam, że mam takiego profesjonalnego fizjoterapeutę-kumpla. Jechałam nakleić plastry (kinesio tape'y), wyszła z tego wizyta diagnostyczna, która trwała jakieś 45 minut, zalecenia kolejnych wizyt i RTG kolan. Tylko, że obecnie wcale nie mam na to ochoty.

A kolana wyglądają tak:

sobota, 19 października 2013

Kolejny spadek formy

Jedyna chwila, żeby odświeżyć bloga to piątek późnym wieczorem (czy właściwie sobota po północy). Jutro i pojutrze idę do pracy, a oprócz tego pracuję w domu, tak więc wciąż czasu brak. Zapowiedziałam ostatnio szefowi, że jak nie dam rady, to pójdę w listopadzie na tygodniowe L4. Na szczęście mam fajnego szefa, więc nie miał z tym żadnego problemu. Zresztą równie dobrze mogłabym już dawno na L4 siedzieć, ale nie - przecież ja walczę. Taaa. Na L4 byłam raz w życiu - po wszczepieniu rozrusznika, więc często z katarem i gorączką twardo szłam do pracy. Przecież świat by się beze mnie zawalił. Chyba przeszłam na wyższy poziom absurdu - szydzę sama z siebie. Jakbym w listopadzie narzekała na zmęczenie, to proszę przypomnijcie mi, że obiecałam, że wezmę L4, bo pewnie znów stwierdzę, że nie mogę go wziąć, bo "coś tam". Te "coś tam" mogę wymyślać w nieskończoność i nadawać mu rangę problemu braku wody w Sudanie, wojny w Somalii czy konfliktu syryjskiego. Dobra w tym jestem.

Leżę w łóżku, komputer grzeje w brzuch, kołdra grzeje całe ciało. Kurczę, ale ciepło, muszę się odkryć. Znów mam fale gorąca. Ech.

Miniony tydzień zaliczam do tych mniej udanych. Dużo pracy, mało czasu, jeszcze mniej zdrowia. W efekcie czuję się zmęczona i głowa mi pęka od samego rana. Ibuprom nie daje rady. Poza tym wręcz koszmarnie bolały i bolą mnie kolana. W środę wieczorem, gdy wróciłam z pracy, nie byłam w stanie nic zrobić, bo tak bolały. Musiałam się położyć, wyprostować nogi i dopiero po jakimś czasie było lepiej. Najgorsze jest zmienianie pozycji z siedzącej na stojącą i odwrotnie. Problem stanowi też korzystanie z toalety... Żeby ograniczać ból kolan często wspieram się na rękach. Jutro umówię się z Darkiem (znajomym fizjoterapeutą), żeby okleił mi te durne kolana - taśmy dotarły. Odkąd choruję zaczęłam żałować, że nie zostałam lekarką, fizjoterapeutką lub pielęgniarką. Nie dość, że mogłabym sobie samej pomóc, to jeszcze mogłabym pomagać innym. Niestety moja humanistyczna dusza pokierowała mnie w zupełnie innym kierunku i teraz czasem (szczególnie - gdy dopada mnie melancholia) odnoszę wrażenie, że wykonuję nikomu niepotrzebną pracę.

Melancholia w minionym tygodniu niestety dopadała mnie często. Błahostki potrafiły zdenerwować, błahostki też niemalże doprowadzały do łez. Moje reakcje nie są adekwatne do sytuacji. Przykład z dziś - niewiele brakowało, a miałabym łzy w oczach, gdy podczas wizyty u odkleszczowej pani doktor padło pytanie o rozrusznik. Nosowska śpiewała (w zupełnie innej sprawie, ale nieważne): "Muszę to przespać, przeczekać, przeczekać trzeba mi...". W każdym razie trochę głupio łapać melancholie, zwłaszcza że w moim przypadku często są one połączone z wcześniejszym stanem radości - takie huśtawki nastrojów. Ł. też tego z mojej strony doświadczył...

Myślę sobie (w sumie to od dawna już tak myślę), że w chorowaniu najgorzej jest wtedy, gdy głowa zaczyna ci wszystko mieszać. Fizycznie mogę wiele znieść, ale psychicznie już nie bardzo. Z tego powodu tak bardzo nie znoszę Tynidazolu. On sprawia, że jestem w rozsypce. Buduję coś przez 20 dni, po to żeby Tynidazol w 10 to zepsuł.

Przy okazji - dostałam dziś ten sam zestaw leków (Klarmin, Zamur, Tynidazol, Levoxa). Bawimy się dalej. Przynajmniej nie muszę nowego rytmu dnia zapamiętywać. Aj, jednak muszę, bo do zestawu doszła mi jeszcze witamina C - codziennie ok. 15:00.

Od jakiegoś czasu opowiadałam wokoło, że rozrusznik już mnie nie rusza, że się do niego przyzwyczaiłam, że go zaakceptowałam i że teraz mam nowych - przekazanych przez kleszcza - wrogów. Ostatnio zastanawiam się, czy to rzeczywiście prawda. Bo chyba się pogubiłam w tym wszystkim i on znów mnie wkurza, choć oczywiście nie tak mocno, jak kiedyś. W każdym razie - JA GO NIE CHCĘ MIEĆ!

No i mam w końcu wizję końca leczenia - być może wrzesień 2014, być może marzec 2015. Dziwna istota ze mnie, ale musiałam to wiedzieć. Z taką wiedzą będzie mi łatwiej. 

Dobranoc i lepszego jutra nam wszystkim życzę!

Edycja: noc fatalna, głowa dalej boli, nawet bardziej niż wczoraj. Jest świetnie. :|

niedziela, 13 października 2013

Będę na szczycie...

Właśnie zakończyłam codzienną, wieczorną układankę. To trochę jak Tetris albo puzzle, tylko że przestrzenne. Układanka polega na wkładaniu do różowego pojemnika tabletek. Dziś 22 w nim wylądowały. Fajna zabawa - takie wyciąganie tabletek z opakowań, wyrzucanie pustych (jeżeli są) i układanie tych wciąż pełnych na stoliku - wcześniej kawowo-herbacianym, obecnie wielofunkcyjnym z dominującą rolą leków. Właśnie załapałam charakterystyczną dla mnie chorującej pustkę w głowie - chciałam coś jeszcze w temacie pakowania leków na następny dzień dopisać i nie pamiętam, co to miało być... Aaa, już wiem. W układance też jest to fajne, że poszczególne jej elementy składowe co jakiś czas znikają - prawdziwe Tetris ;-) . Tylko znikają, nie gdy dobrze dopasuję (a szkoda!), lecz gdy je wchłonę, czyli gdy upływa czas. Zmniejszająca się liczba leków świadczy o nieuchronnie zbliżającej się wizycie lekarskiej w celu ich dotankowania.

Tworzenie posta w stanie, w którym się obecnie znajduję jest bardzo trudne. Mam problemy z przypomnieniem sobie, co miałam napisać. Powinnam sobie to wcześniej zanotować, to nie miałabym teraz kłopotów.

Wczorajsza noc była fatalna. Wieczorem byłam z Ł. na mohito, co ma w całej tej dalszej historii znaczenie. Po powrocie do domu i położeniu się spać okazało się, że spanie znów mi nie wychodzi. Nie umiałam usnąć! W dodatku byłam na tyle zmęczona, że nie zdecydowałam się wstać wyciągnąć Xanax (mój nasenny psychotropek) i przeczytać ulotkę - czy można go mieszać z alkoholem. Wybrałam totalnie bezsensowną opcję męczenia się, choć w nocy wydała mi się ona szalenie racjonalna. I takim sposobem męczyłam się chyba całą noc. Nawet jeśli usnęłam, to za chwilę i co chwilę się budziłam. W dodatku myślałam o tym, nad czym teraz pracuję w pracy. Jak to ująć, jak zapisać, co jeszcze powinnam poprawić... To się chyba pracoholizmem nazywa...

No i dziś przez tę noc nie miałam dobrego dnia. Jestem zmęczona i poddenerwowana (przepraszam mamo!). W dodatku mam obawy przed kolejną nocą, dlatego już wzięłam Xanax i po skończeniu tego wpisu idę spać (oby).

Zaczęłam dziś kolejną serię Tynidazolu <3 <3 <3, jupi. Dlatego w piątek byłam na comiesięcznym badaniu krwi i moczu, jutro odbiorę wyniki. W przychodni spotkałam p. Anię (pielęgniarkę, która mi najczęściej wenflony wbijała i kroplówki podpinała). Zapytała, co słychać i jak się czuję. Bardzo sympatyczne to było.

Dalej bolą mnie kolana. Za radą lekarki złożoną podczas ostatniej wizyty, o której zdążyłam w międzyczasie zapomnieć, zamówiłam sobie na Allegro taśmy na kolana - taki bajer, który stał się teraz wśród sportowców modny. Jak dojdą, to będę się oklejać. A co mi tam, też chcę być modna ;-) . A tak serio - podobno rzeczywiście działają, więc mam nadzieję, że będzie choć trochę mniej boleć.

Jest też pewna nieciekawa nowość - bolą mnie ścięgna. Lewy i prawy Achilles, choć lewy bardziej. Nie wiem, czy to efekt jogi, którą wciąż staram się uskuteczniać, czy też organizm powiedział Levoxie nie. Boli już jakiś czas - kilka dni, ale zostało mi jeszcze Levoxy na trzy kolejne, więc chcę już dokończyć tę serię i w piątek zapytać, co dalej z dręczeniem bartonelli.

Ostatnio wkurza mnie rozrusznik... Już dawno tego nie miałam, ale przypominają mi się sceny z jego wszczepiania. W piątek zastanawiałam się, czy się nie rozregulował i zmierzyłam puls i ciśnienie. Po jego wszczepieniu cały czas się o to bałam i mierzyłam puls codziennie. Dlaczego ten strach powrócił? Damn it!

Postanowiłam tę notkę optymistyczne zakończyć. Na fali entuzjazmu wywołanego dokumentem o Tomku Kowalskim zmieniam nieco jego słowa i mówię głośno: Będę na szczycie, bo kocham życie! Będę, gdy tylko pokonam B & B.

Idę spać, dobrej nocy!

Edycja z rana: wyspałam się! :) :) :)

czwartek, 10 października 2013

Nie mogę chorować!

Dziś skopanaprzezzycie zanotowała 3000 odwiedzin. Część z nich to pewnie internetowe boty, ale zdecydowana większość to żywe i myślące istoty humanoidalne, czyli WY. Bardzo dziękuję. Wszystkim, którym chce się czytać to moje uzewnętrznianie się. Wszystkim, którzy przez Internet przeżywają ze mną chorowanie. Wszystkim, którzy przez tę formę komunikacji mnie wspierają. DZIĘKUJĘ! Jest mi bardzo miło z tego powodu i też trochę łatwiej, gdy ma się tyle wspierających cię osób. Mam też nadzieję, że komuś się do czegoś przydałam. Że te moje żale posłużyły i wciąż będą służyć innym - niezdiagnozowanym i chorym. Że świadomość i wiedza na temat tej choroby u czytających jest większa. Wreszcie... że moja historia już się nie powtórzy. Że już nikt tego nie będzie musiał przeżywać! Wiem, znów zapędzam się w idealizm. Po prostu nikomu nie życzę, by musiał przechodzić przez to wszystko...

3000
Jak już jestem w temacie podziękowań, to jeszcze raz bardzo DZIĘKUJĘ wszystkim, którzy wspierają mnie w realnym świecie. Dziękuję Ł. - wiesz o tym, więc się powtórzę - bez Ciebie bym sobie nie poradziła. Jakbym miała dokładnie wypisać, za co Ci dziękuję, to powstałoby z tego dzieło pokroju Trylogii Sienkiewicza, a na taką twórczość niestety nie mam czasu ;-). Dziękuję również przyjaciołom i znajomym za wszystkie pełne troski pytania i za motywowanie mnie do podejmowania ciągłych prób zwalczenia dwóch pań B. Dziękuję rodzinie, która co prawda tego nie czyta, ale Wasza pomoc jest dla mnie bardzo ważna, więc nie mogłoby Was tu zabraknąć. Wreszcie dziękuję mojej lekarce. Za każde ciepłe słowo, za cierpliwe tłumaczenie procesu chorowania, za nieustanne wsparcie i za to, że ma więcej wiary i nadziei w mój powrót do zdrowia niż ja sama mam.

Odnośnie powrotu do zdrowia - nie wiem, czy wiecie, ale ja po prostu nie mogę chorować. Nie mogę dłużej odczuwać bólu i zmęczenia. Nie mogę czuć rozrusznikowych ograniczeń. Nie mogę. Dlaczego? Bo mam tyle planów, bo mam tyle marzeń, bo tak bardzo chciałabym je zrealizować. Do zastanawiania się nad tym, co chciałabym jeszcze w życiu zrobić skłonił mnie dokument o Tomaszu Kowalskim - podróżniku, wspinaczu, himalaiście, który zdobył Broad Peak zimą i niestety nigdy z niego nie wrócił. Przy okazji polecam i wklejam link oraz kilka kilka zdjęć z celów i marzeń, które kiedyś udało mi się zrealizować i które mają dla mnie ogromne znaczenie.


Rysy, lipiec 2010 r.
Orla Perć od Zawratu po Krzyżne, lipiec 2010 r. i od Zawratu do Koziej Przełęczy, lipiec 2012 r.

Kościelec, Szpiglasowy, Krywań, Mięguszowiecka Przełęcz, sierpień 2011 r.

Cztery dni po całych polskich Tatrach Zachodnich plus słowackich Rohaczach i własne widmo Brockenu, wrzesień 2011 r.

Wspinaczkowe wyprawy na Jurę i kilka fajnych dróg zdobytych, 2011 r.

Czerwona Ławka, Bystra Ławka (Tatry słowackie), październik 2012 r.

Obecnie (w sumie to nie obecnie, lecz już długo, ale niedawno powróciłam do tych marzeń) marzę o zdobyciu Mnicha, Mont Blanc i rowerowej podróży po Norwegii. Nie wiem, czy będzie to możliwe, ale od czego są marzenia...

Nie mogę chorować!

niedziela, 6 października 2013

Nerwowo

Wciągnął mnie ostatnio wir pracy. Uznaję to za dobry znak. Tak, tak, tak - mogę pracować, mogę myśleć, mogę tworzyć. Nie jest rewelacyjnie, często walczę sama ze sobą i swoją koncentracją, ale jest zdecydowanie lepiej niż było. Jak sobie pomyślę, jak się fatalnie czułam w marcu, kwietniu... i tak co najmniej do lipca włącznie, to zastanawiam się, jak ja to wytrzymałam. Jakim cudem byłam w stanie chodzić do pracy, spotykać się z ludźmi? Impossible? A jednak.

Wczoraj minęło 7 miesięcy. Można by pomyśleć - aż 7 miesięcy, już 7 miesięcy. Ja myślę, że dopiero 7 miesięcy. Mógłby to już być rok albo półtora. Niecierpliwa jestem.

W związku z tym wirem pracy (chyba) ostatnio zestresowana jestem. Widzę to po swoich reakcjach na innych ludzi i na świadomość ogromu pracy przede mną. Do tego dołożył swoje trzy grosze zespół napięcia przedmiesiączkowego (jeżeli on w ogóle istnieje, bo niektórzy jego istnienie kwestionują, ja raczej do nich nie należę). W każdym razie wczoraj to nawet sercowe nerwobóle mi się pojawiły. Chyba niezbyt dobrze... Nawet podczas kolejnych prób jogi nie potrafiłam oderwać się od myślenia o tym, co za chwilę, jak skończę, muszę zrobić i co jutro w moim grafiku się znajdzie. Spróbuję dziś nie myśleć. Zobaczymy, czy się uda. Aaa, właśnie - z drapaniem skórek na razie też się nie udało. To znaczy - drapię mniej, ale wystarczy, że przydarzy się stresujący dzień i już jest gorzej. Na chwilę obecną jest OK, staram się dalej.

Byłam w czwartek w poradni rehabilitacyjnej na kontrolnej wizycie. Okazało się to zupełną stratą czasu. Żałuję, że poszłam i żałuję że nie zadzwoniłam do doktora-rehabilitanta, którego poleciła mi moja odkleszczowa lekarka. Będę musiała to zrobić i się do niego umówić. Wizyta była krótka i w ogóle nietreściwa. Lekarka na mnie spojrzała, zerknęła do dokumentacji, żeby przypomnieć sobie kim jestem i co tu robię. Zapytała, czy te zabiegi mi coś dały, odpowiedziałam, że nie bardzo. Więc stwierdziła, że ona mi nie może pomóc. Że przez rozrusznik w zasadzie cała fizykoterapia odpada. Zostaje tylko laser i solux. Powiedziała, że ewentualnie może mi przepisać to samo, co miałam ostatnio. Przepisała i nawet "cito" nie użyła na recepcie (poprzednio "cito" miałam). Wiem, że nawet ze skierowaniem z  "pilne" terminy na rehabilitację w ramach NFZ są dopiero za pół roku i że pewnie i tak bym szła prywatnie, ale brak tego "cito" potraktowałam jak niewypowiedziane "masz, idź i nie wracaj". Zresztą nawet nie powiedziała, że po skończonych zabiegach mam przyjść na kontrolę, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że ona nie chce już mnie leczyć. Obecnie nie mam ochoty na tą całą rehabilitację przez nią przepisaną i chyba nie będę robić drugiej serii zabiegów. Uważam to za kolejną stratę czasu.

A tak z boreliozowych objawów - jest lepiej, ale oczywiście nie jest idealnie. Strasznie bolą mnie kolana. Wczoraj wieczorem to już był ból silny w mojej skali bólu. Poza tym ostatnio wróciły nocne poty - w poprzednim tygodniu każdego ranka budziłam się mokra. Włosy, pidżama, bleee. I to chyba najbardziej denerwujące jest, reszta spraw nie jest tak bardzo intensywna, żebym mogła się nią przejmować. No i od tygodnia nie złamałam reguł diety. Wręcz dla bezpieczeństwa zżeram czosnek ("mniami"), koktajl jawo, siemię lniane, Nystatynę i Chlorchinaldin (też przeciwgrzybiczo działa).

wtorek, 1 października 2013

Nie poddajemy się

Kleszczowe zamieszanie w rodzinie miało swój ciąg dalszy. W czwartek okazało się, że to czarne paskudztwo przyczepiło się również do mojego wujka. Z tego powodu w piątek zapakowaliśmy się w trójkę do samochodu - ja, mama, wujek - i pojechaliśmy ich leczyć. Dostali miesięczny zestaw dwóch antybiotyków (Unidox i Azitrox) plus nieantybiotykowe wspomagacze. U wujka wokół kleszcza prawdopodobnie zrobił się rumień, natomiast mamy zaczerwienienie zniknęło. Wujek ma się zgłosić na wizytę za miesiąc, mama nie musi. Za to po 6 tygodniach od zakończenia antybiotykoterapii powinna zrobić Western Blot. Ładnie - każdy kleszcz, którego się załapie kosztuje jakiś 1000 zł (wizyta lekarska, leki, badanie). Ł. też będzie robił Western Blot, ufff.

Ja z kolei czuję/czułam się trochę gorzej ostatnio. Ale przede wszystkim dlatego, że dopadł mnie jakiś wirus i jestem przeziębiona. Temperatura na zewnątrz nie pomaga mi w zwalczaniu tego cholerstwa. No i jakąś huśtawkę nastrojów miałam. Na zasadzie rano jest dobrze, wieczorem już niekoniecznie. Do tego wszystkiego strasznie dużo pracy w pracy mi się przydarzyło. Nie wiem w co włożyć ręce. Życie w XXI wieku jest bardzo trudne, but nobody said it was easy ("Mamy wolną rękę, ale ona nas uwiera, co dzień trzeba decydować, co dzień trzeba coś wybierać - prawdziwie życie czy kariera, prawdziwe życie czy kariera" tak akurat Akuraci śpiewali, polecam). W sumie to może nawet dobrze, że w pracy tyle się dzieje, bo przez to nie mam czasu zastanawiać się nad moim zaboreliozowanym życiem. 

Właśnie mi się przypomniało - antybiotyk na bartonellę (Levoxę) będę brać krócej niż pozostałą resztę. To akurat dobrze, bo koszty leczenia trochę się zmniejszą. Odnośnie kosztów - złożyłam wniosek do zakładowego funduszu świadczeń socjalnych o pieniądze na leczenie. Chyba ich nie dostanę, bo jak mi powiedziała "przemiła pani" z socjalki taką pomoc można otrzymać raz w roku, a ja już z niej skorzystałam. Dodam tylko, że wcześniej mówiła coś zupełnie innego... No trudno, najwyżej w styczniu znów się u niej pojawię. Do stycznia przecież niedaleko. Zanim się zorientujemy - już będziemy witać Nowy Rok.

I na koniec - jeżeli czytają tego bloga osoby chore na boreliozę, bartonellozę i inne odkleszczowe świństwo - na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że choroby te można oswoić. Można z nimi żyć. W wielu momentach jest bardzo, wręcz ekstremalnie, trudno, ale da się to znieść. Warto walczyć o siebie! 

Ten ostatni akapit napisany pod wpływem wiadomości, że chłopak, który być może nawet nie wie o moim istnieniu, który jest chory, z ogromnymi problemami się leczy i w sumie dzięki jego historii mnie udało się zdiagnozować i mogę wracać do świata żywych, nie wierzy już w pomyślny koniec i ma ochotę tym wszystkim rzucić, zrezygnować z leczenia. Choć on nie czyta tego bloga, to być może czytają go inni, którzy mają już dość swojego chorowania. W każdym razie - nie wolno NAM się poddawać!