piątek, 27 września 2013

Prospekt

Wisława Szymborska "Prospekt"

Jestem pastylka na uspokojenie.
Działam w mieszkaniu,
skutkuję w urzędzie,
siadam do egzaminów,

staję na rozprawie,
starannie sklejam rozbite garnuszki –
tylko mnie zażyj,
rozpuść pod językiem,
tylko mnie połknij,
tylko popij wodą.

Wiem, co robić z nieszczęściem,
jak znieść złą nowinę,
zmniejszyć niesprawiedliwość,
rozjaśnić brak Boga,
dobrać do twarzy kapelusz żałobny.
Na co czekasz –
zaufaj chemicznej litości.

Jesteś jeszcze młody (młoda),
powinieneś (powinnaś) urządzić się jakoś.
Kto powiedział,
że życie ma być odważnie przeżyte?

Oddaj mi swoją przepaść –
wymoszczę ją snem,
będziesz mi wdzięczny (wdzięczna)
za cztery łapy spadania.

Sprzedaj mi swoją duszę.
Inny się kupiec nie trafi.

Innego diabła już nie ma.

Jeden z ulubieńszych. Szymborska. Wiersz zapamiętany z czasów licealnego kółka teatralnego. Moja pastylka na uspokojenie zadziałała. Spałam całą noc. 8 godzin. Niestety nie odczuwam tego wcale. Wstałam - spuchnięte powieki, zmęczenie, ból głowy. Chyba trochę przesadziłam z pracowaniem. Muszę odpocząć. Jak dobrze, że już prawie weekend.

Biorę kolejną pastylkę. Tym razem na ból

Edycja: Stara i dobra piosenka na dziś. Odczytujcie ją sobie jak chcecie.

czwartek, 26 września 2013

Kleszczowe piekło!

No i rozpętało się małe kleszczowe piekło. Rodzice wybrali się na weekend na działkę. Mała, urocza miejscowość położona nieopodal dużych lasów. Jako zapaleni grzybiarze udali się na kilka leśnych wycieczek i przywieźli całą masę prawdziwków, podgrzybków i kani. Wszyscy się cieszyli - moja rodzina uwielbia jeść grzyby (chyba w każdej postaci), ale również zbieranie, suszenie, zaprawianie sprawia im ogromną przyjemność.

W poniedziałek wieczorem mama wyczuła, że ma kleszcza na plecach. W związku z tym, że ja już spałam za jego wyciąganie zabrał się tata. Niestety. Niestety również kleszcz był już rozdrapany - mama drapała go będąc pod prysznicem. Co gorsza, w efekcie tego "profesjonalnego" wyciągania w mamie została noga kleszcza. Więc tata wziął igłę i nogę wyciągnął. 

Gdy rano wstałam dowiedziałam się o całej tej sytuacji. Od razu mi się to nie podobało. "Dlaczego go sami wyciągaliście? Dlaczego nikt mnie nie obudził? Dlaczego kleszcz nie znalazł się w słoiku w lodówce, dzięki czemu moglibyśmy go wysłać do badań i w ten sposób mieć pewność, czy był, czy też nie był zakażony? Dlaczego?" Jeszcze bardziej nie spodobało mi się to, co zobaczyłam. Wokół małej ranki, która powstała od wyciągania igłą było zaczerwienienie wielkości około półtora centymetra. RUMIEŃ! "Mamo, musisz podjąć leczenie!". W tym momencie zobaczyłam łzy w oczach mamy, natomiast reakcja taty była zupełnie odmienna - wyparcie. Ciekawie z psychologicznego punktu widzenia było ich obserwować. Szkoda tylko, że poza psychologiczną obserwacją patrzę na nich również emocjonalnie. W każdym razie tata zaczął negować rumień i całą sytuację. Stwierdził, że mamy kleszczową paranoję. W sumie to ja nie mam pewności, czy to był rumień. Ale z drugiej strony - nie ma to znaczenia, ja przecież nigdy rumienia nie miałam. Mama natomiast z całą pewnością ma coś, czego mieć nie powinna, czyli to zaczerwienienie przypominające z wyglądu rozdrapane ugryzienie komara.

Po wielu trudach udało mi się namówić mamę, żeby umówiła się na wizytę. Właściwie to ja ją umówiłam. Jedziemy w piątek wieczorem. Mama bardzo to przeżywa, od poniedziałku jest ekstremalnie nerwowa. Jej pierwsza reakcja - moja ulubiona - "Ale ja nie mam pieniędzy na leczenie". Moja kontra: "Wolisz wydać teraz 1000 zł czy w przyszłości 15 000 zł". Rozluźnienie sytuacji w stylu: "To będą najdroższe grzyby świata" wcale jej nie rozluźniło, więc przestałam żartować z tego tematu. Myślę, że do pójścia do lekarza skłoniły ją moje doświadczenia. W sumie byłaby totalną ignorantką, gdyby jednak się nie zdecydowała.

Co gorsza, we wtorek wieczorem zauważyłam, że kleszcza przywiózł także mój pies... Z kolei dosłownie przed chwilą mama zadzwoniła z informacją, że wujek również ma kleszcza (był wczoraj na grzybach w tym samym miejscu), a ona znalazła drugiego - pod kolanem! To jest jakieś kleszczowe piekło! Znowu wrócił mój strach przed kleszczami. Ł. też miał kleszcza - jakieś dwa tygodnie temu, bez rumienia, ale co z tego... Obiecał mi, że zrobi ELISĘ, potem chciałabym go namówić, żeby zrobił Western Blot... Poprosiłam go przed chwilą, żeby już nie jechał w tym sezonie na grzyby... Kleszcze, kleszcze, wszędzie kleszcze. Ratunku! Boję się lasu, boję się kleszczy!

U mnie natomiast stan: "Nie jest dobrze, nie jest źle" dalej się utrzymuje. Pracuję - daję radę (teraz też jestem w pracy, ale kleszczowe piekło skłoniło mnie do uzewnętrznienia się i odłożenia na chwilę pracy), ale niesamowicie bolą mnie kolana (gdy zmieniam pozycję), do tego dochodzi głowa i odwieczne problemy ze snem. Wczoraj po raz pierwszy wzięłam Xanax (taki lekki psychotropek, na którego receptę dostałam przy poprzedniej wizycie) - nie pomógł. Męczyłam się jakieś półtorej godziny... :(. Jedyna różnica po tabletce była taka, że gdy usnęłam, to już się nie budziłam w nocy.

Wczoraj w ramach kulinarnych inspiracji zrobiłam placki z cukinii (cukinia, czosnek, cebula, jajko, mąka żytnia i przyprawy - wszystko zgodne z regułami diety)

A tak poza tym wzięłam się za jogę, choć na razie chyba będę musiała odpuścić. Ćwiczyłam wczoraj i przedwczoraj. Standardowy zestaw asan (pozycji), które robiłam podczas zajęć z jogi w 2011 roku. Po ćwiczeniach trochę bolały mięśnie (zakwasy czy coś;-) ), ale najgorsze jest to, że bolał prawy bok, bolało serce. Chyba nie wszystkie ćwiczenia są dobre dla zarozrusznikowanego serducha. Na razie robię przerwę w jodze, potem zobaczymy. Jak się dowiedziałam - jogę powinnam ćwiczyć ze względu na wytwarzane napięcie mięśniowe i dostarczanie do mięśni tlenu, którego borelioza bardzo nie lubi.

Trochę jogi

sobota, 21 września 2013

Nie jest dobrze, nie jest źle

Nie jest dobrze, nie jest źle. To chyba najlepsze podsumowanie tego co tu i teraz. 9 dzień na Tynidazolu. Psychicznie czuję (o dziwo!), że daję radę (mimo większych lub mniejszych problemów), fizycznie trochę mnie to przytłacza (jak zwykle zresztą). Na szczęście środowy wybryk mojego układu pokarmowego był jednorazową akcją, więc prawdopodobnie dopadł mnie jakiś rotawirus. Niestety po środzie i od środy (albo może od wtorku, już sama nie wiem) zmagam się ze zmęczeniem, bólem głowy, problemami ze snem (choć dziś akurat usnęłam momentalnie, niestety nie mogę powiedzieć, że się wyspałam, mimo 8 godzin snu). Do tego wszystkiego budzę się mokra od potu, a potem w ciągu dnia oblewają mnie fale gorąca. Ratunkuuu, mam menopauzę... Yyyy, nie - mam Tynidazol. Na szczęście jeszcze dziś i jutro, a potem jeszcze parę dni i wszystko wróci do normy. Czasem zastanawiam się, czy rzeczywiście mój organizm tak reaguje na uśmiercanie jednej z moich przyjaciółek (boreliozy), czy też może ja sobie wmawiam, że tak powinien reagować i swoją podświadomością wywołuję takie reakcje.

Zastanawianie się nie wychodzi mi za dobrze. To znaczy - dobrze potrafię się zastanawiać, ale to zastanawianie się nigdy nie kończy się dla mnie dobrze (ale niepoprawne stylistycznie zdanie ze zbyt częstym użyciem słowa dobrze). Cały 2012 rok się zastanawiałam i przez to zastanawianie potrzebowałam pomocy pani psycholog. Od momentu podjęcia projektu "Leczenie" również miałam chwile, dni z zastanawianiem się. Ostatnio zastanawiałam się w środę i czwartek. Zastanawianie zwykle polega na analizowaniu klatka po klatce tego, co się wydarzyło, co powiedziałam, jak się zachowałam i kończy się dochodzeniem do wniosku, że jestem beznadziejna (tak w telegraficznym skrócie). Słowem - zastanawianie się zawsze prowadzi do pogorszenia mojego nastroju. Takie samoumartwianie się. W średniowieczu byłoby to pewnie dużą wartością - niczym św. Szymon Słupnik dobrowolnie wybieram cierpienie. W hedonizmie XXI-wiecznej rzeczywistości umartwianie się wręcz nie przystoi. W każdym razie - w piątek rano oświeciło mnie. Uświadomiłam sobie, że zastanawianie się przychodzi mi w naturalny sposób wtedy, gdy wpadam w psychiczny dołek, a po sesji zastanawiania się dołek ten natychmiast się pogłębia. Dlatego też podejmuję akcję - KONIEC zastanawiania się! Wiecie jakie to jest cholernie trudne?

Wraz z końcem zastanawiania się podjęłam jeszcze jedną akcję, czyli KONIEC z drapaniem skórek. Nabawiłam się bardzo niefajnego nawyku drapania skórek przy paznokciach w stresujących sytuacjach. Tym stresem może być zdawanie egzaminu, ale też nauka do niego. Może go wywołać spotkanie rodzinne lub rozmowa na jakiś nieprzyjemny temat z osobą, z którą nie chce się rozmawiać. Efektem drapania jest zawsze makabryczny wygląd kciuków, palców wskazujących i środkowych. Dość tego - nie drapię! Liczę na to, że napisanie o końcu zastanawiania się i drapania skórek wpłynie na mnie motywująco. Psychologiczny mechanizm - im więcej osób poinformujesz o tym, co chcesz osiągnąć, tym większe szanse, że zmobilizujesz się i odniesiesz sukces.

A tak poza tym - zakończyłam rehabilitację. Nie jest dobrze, nie jest źle. Czyli nie widzę jakiegoś rewelacyjnego efektu (jeszcze nie widzę? czy w ogóle go nie zobaczę?), ale też nie boli tak bardzo, jak bardzo boleć potrafiło. Umówiłam się na wizytę u pani doktor od rehabilitacji 3 października. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Wczoraj byłam też na kolejnej odkleszczowej wizycie. Wszystko OK, dostałam ten sam zestaw leków. Krew mi się poprawiła, więc bawimy się dalej. Tylko muszę się jeszcze wstrzymać z limfocytami - badanie mam dopiero w grudniu zrobić. Do tego wszystkiego trzeba niesamowitej cierpliwości. Odkąd zaakceptowałam i pogodziłam się z prawdopodobnym późniejszym zakończeniem leczenia cierpliwość przychodzi mi nieco łatwiej. Choć w przypadku monitorowania poziomu limfocytów CD 57 wciąż mi o nią trudno.

I już zupełnie na koniec ponarzekam sobie na skopane życie, a co! Brat był w Dolomitach. Chodził po via ferratach - przepiękne widoki, duża ekspozycja i walka w skale. Marzenie. Niestety powiedział, że wymagało to częstego podciągania się rękami. Zwłaszcza na tych trudniejszych tak było. Ja chcę w Dolomity, ja nie chcę rozrusznika. Z rozrusznikiem na dolomickich via ferratach nie mam czego szukać... :(

Haha, właśnie znalazłam te zdjęcie w mojej komórce. Pamiątka z wakacji. Zupełnie o nim zapomniałam. Tak się wygląda po zdobyciu góry Sveti Jakov. Leżę w cieniu, in the middle of nowhere, czekam aż Ł. pójdzie na parking, odbierze samochód i po mnie przyjedzie ;-).


Edycja: 10 dzień Tynidazolu. Pracuję nad przełomowym medycznym eksperymentem - jak pozbyć się kolan, nie tracąc przy tym zdrowia. Ktoś ma jakiś pomysł? Boli...

środa, 18 września 2013

Kolos na glinianych nogach

Człowieku! I nagle ten budowany przez ciebie kolos na glinianych nogach zaczyna się walić. Stan, który osiągnąłeś i który z całą pewnością można nazwać szczęściem odchodzi równie szybko, jak szybko nadszedł. Jesteś Ty i one. Bakterie borrelia i bartonella. Mają nad Tobą przewagę, działają w tandemie. Są w Tobie i niszczą cię od środka. Podstępnie nakazują ci myśleć, że jest totalnie beznadziejnie, że to nie ma sensu, że twoje starania nic nie dają, a skoro tak - to po co się starać.

Wiesz, że musisz wyjść z domu, bo obowiązki wzywają, ale wcale nie masz na to ochoty. Nie masz ochoty wstawać z łóżka i rozmawiać z kimkolwiek. Telefon z prośbą o zrobienie czegoś wyprowadza cię z równowagi, bo nie chcesz nic robić. Pragniesz jedynie świętego spokoju od wszystkiego. Takiej cudownej czarnej dziury, w której zniknie upływający czas, piętrzące się zaległości, chorowanie.

Siadasz przed komputerem. Zastanawiasz się, czy będziesz w stanie pracować. Po 30 minutach znasz już odpowiedź i kładziesz się na łóżku. Wtedy czujesz, że coś więcej niż zwykle jest nie tak. Nie tylko głowa, na którą wziąłeś już tabletkę. Nie tylko stawy i nie tylko mięśnie. Czujesz, że treść twojego żołądka wbrew twojej woli i wbrew sile grawitacji próbuje się z niego wydostać. Idziesz więc do toalety. Klękasz z głową pochyloną nad muszlą. Trzy proste i raczej niekontrolowane ruchy i to, co miałeś w żołądku (łącznie z połkniętymi wcześniej tabletkami) znajduje się już poza tobą. W oczach masz łzy, w ustach ten charakterystyczny smak soków trawiennych, którego próbujesz się jak najszybciej pozbyć.

Po wszystkim kładziesz się i prowadzisz ożywioną dyskusję ze samym sobą, w trakcie której rozważasz, czy wstać i męczyć się pozornie pracując, czy też odpuścić i tkwić w pozycji horyzontalnej...

piątek, 13 września 2013

Intensywnie

Uffff, piątek. To był bardzo męczący i napięty tydzień. Napięty do granic możliwości - spotkania, nadrabianie zaległości i spora dawka spraw na cito. Co gorsza, obfitował on w późne chodzenie spać i wczesne wstawanie. Po takich pięciu dniach jestem potwornie zmęczona, ale nie kładę się na popołudniową drzemkę. Właśnie wypiłam kolejną kawę i walczę z bólem głowy, bo muszę zrobić całą masę rzeczy do pracy. Chyba po raz kolejny - gdy do wyboru jest zdrowie i wypoczynek lub praca - wybieram pracę. Wiem, że to nie najlepszy wybór, ale sama myśl o tym, ile mam do zrobienia doprowadza mnie do typowego stresowego bólu serca. Poza tym wmawiam sobie, że jutro jest sobota i dzięki temu w końcu się wyśpię, tak do 9:00 bym chciała...

Dziś zaczęłam Tynidazol, więc wiem, że powinnam przygotować się na najgorsze - tak co najmniej do 26 września, ale zamiast przygotowań cały czas żyję nadzieją, że to już jest ten moment, w którym Tynidazol będzie bardziej znośny. Wierzę, że tym razem lepiej sobie z nim poradzę. Jednocześnie boję się, że znów się rozczaruję. Choć to już nie będzie takie rozczarowanie, jakie przeżyłam w lipcu, kiedy nabrałam wręcz przekonania, że najgorsze minęło, po czym panie B. z całą mocą pokazały mi, jak bardzo się pomyliłam. Podsumowując - boję się tynidazolowego czasu, mam nadzieję, że będzie bardziej znośny i jednocześnie jestem świadoma tego, że mogę się rozczarować, ale to będzie mniejsze rozczarowanie niż lipcowe. Zakręciłam się, prawda?

Tak poza tym - przeżyłam pierwszy tydzień rehabilitacji. Nie było łatwo, a właściwie wciąż nie jest. Wręcz każdego dnia było i jest coraz gorzej. Te niby proste ćwiczenia obciążają moje biodra i kolana, ale zagryzam zęby i staram się wykonać ich jak najwięcej i jak najlepiej. Wczoraj i przedwczoraj skończyłam solux i lasery trochę wcześniej (nie było innych pacjentów i nie musiałam czekać), dzięki czemu na salce byłam 20 minut przed czasem. Rehabilitanci wpuścili mnie na łóżko i zamiast 30 minut ćwiczeń - ćwiczyłam przez 45. Obecnie przez tę rehabilitację ledwo chodzę. Stanie, stawianie kroków, ale też zmiana pozycji bolą.

 Zdjęcie robione z ukrycia - solux, podłoga i moje biodro

W rehabilitowaniu śmieszne jest też to, że jestem tam najmłodsza, ale dopiero dziś zwróciłam na to uwagę. No i zdecydowanie najmłodsza na ćwiczeniach na biodra. Chyba to właśnie wzbudziło ciekawość masażysty, który raz mnie podpinał do wyciągów i zapytał, co mi jest. Odpowiedziałam, że mam boreliozę i przez to bolą mnie biodra i kolana. Dopytał więc, czy mam jakieś zmiany zwyrodnieniowe. Powiedziałam, że chyba nie, przynajmniej mam taką nadzieję, ale oprócz bólu strzelają mi biodra i kolana (plus inne stawy też, ale tego już nie dodawałam). W sumie to, że każdy większy staw przy ruszaniu nim mi strzela, strzyka, chrupie (czy jakkolwiek to nazwać) zorientowałam się dopiero jakiś miesiąc temu. To niestety nie jest pozytywna informacja. Borelka znalazła sobie w nich pożywkę.

Kolejne zdjęcie z ukrycia, czyli ćwiczę biodra i kolana

Teraz na szczęście dwa dni odpoczynku od rehabilitowania, a potem druga i ostatnia seria. Będę musiała w przyszłym tygodniu zapisać się do poradni rehabilitacyjnej, bo ostatnio lekarka powiedziała, że mam przyjść, gdy skończę przepisane zabiegi. Mam też poszukać miejsca, gdzie robią krioterapię, bo chciałaby ją włączyć w moją rehabilitację.

Zrobiłam dziś badanie krwi. To jest niesamowite - zero siniaków, tylko malusieńka ranka, gdzie igła była wkłuta. Co prawda - pani pielęgniarka narzekała, że mam cienkie żyły, bo za pierwszym ruchem nie udało jej się napełnić strzykawki krwią, ale poruszała igłą i za chwilę czerwona ciecz poleciała. Ja na to wszystko patrzyłam i zastanawiałam się, co ta kobieta sobie myśli w związku z tym, że patrzę. Marzena powiedziała mi kiedyś, że większość ludzi nie patrzy. Zatem niedawno dołączyłam do hardcorowej mniejszości? Wyniki badania będę miała w poniedziałek. Oby były lepsze niż ostatnio, obym miała więcej białych krwinek...

poniedziałek, 9 września 2013

Powrót do rzeczywistości!

Wróciłam. Spędziłam miniony tydzień w kraju, który chyba nigdy mi się nie znudzi. W Chorwacji. To takie moje drugie albo trzecie miejsce na ziemi - po Polsce (tak wiem, być może to bezpodstawny patriotyzm) i po Tatrach.

Natknęłam się kiedyś w necie na cytat oddający moją opinię na temat tego kraju:
"Kiedy Bóg stworzył świat, wezwał ludzi do siebie, by podzielić pośród nich ziemię. Kiedy to uczynił okazało się, że jeden naród nie dostał ziemi. Byli to Chorwaci. Zadumał się Pan Bóg, bo nie miał im co dać. No, ale nie byłby Bogiem, gdyby czegoś nie wymyślił i po namyśle rzekł: Dobrze, weźcie kawałek, który zostawiłem sobie".

 Zadar o zachodzie słońca

To był prawdziwe wakacje i prawdziwy odpoczynek. Może nie w sensie fizycznym, ale na pewno w sensie psychicznym. Najważniejsze, że odpoczęłam od chorowania i to było piękne. 

Snorkeling - jedna z moich ulubionych morskich aktywności

Podczas pobytu w raju zwiedziliśmy z Ł. Jeziora Plitwickie, wodospady na rzece Krka, Zadar, Trogir, a także odbyliśmy dwie kilkugodzinne wycieczki po Górach Velebit (stanowiących część Alp Dynarskich), u podnóża których znajdowała się nasza kwatera.

 
 Anica Kuk, 712 m.n.p.m., skala trudności - hmm ;-)

Chorwackie góry okazały się trudniejsze niż pierwotnie myśleliśmy. Zdawaliśmy sobie sprawę, że są suche i surowe, ale rzeczywistość okazała się jeszcze bardziej sucha i surowa. Niechcący natknęliśmy się na coś w stylu łatwej via ferraty. Szlaku, który oceniliśmy jako podobny lub nieco trudniejszy od tatrzańskiej Orlej Perci. Przyznam, że miałam trochę pietra. Ale nie dlatego, że to był eksponowany teren i występowały duże trudności techniczne. Dlatego, że bałam się o ścięgna, które podczas całego wyjazdu mniej lub bardziej intensywnie bolały. Na szczęście nic się nie stało, ścięgna się nie zerwały i cała (choć nie zdrowa - panie 2B) wróciłam do Polski. Nie żałuję!

Sveti Jakov, 680 m.n.p.m., tu poznaliśmy upalne oblicze Velebitu

Wyjazd uświadomił mi, że chorowanie może być łatwe. Fizyczny ból jak zwykle dokuczał (tym razem przede wszystkim kolana), ale psychicznie było lepiej niż dobrze. Pełnia szczęścia - Ł., góry, morze, urlop i pozbycie się ograniczeń żywieniowych. Śniadania, obiady i kolacje przyrządzałam zgodnie z regułami przeciwgryzbicznej diety, ale jednocześnie pozwalałam sobie na lody, żelki Haribo tropikalne (moje ulubione) czy kieliszek białego wina miejscowej produkcji. Najważniejsze jednak było to, że złamanie diety nie miało żadnych negatywnych konsekwencji. Żadnego bólu brzucha, wzmożonej pracy jelit czy białego osadu w jamie ustnej, który byłby ewidentnym dowodem zakażenia grzybicznego.

Leniwe miasteczko, leniwa marina i... GÓRY

Jedynym problemem podczas tego tygodnia było ułożenie planu na następny dzień. Przecież było tyle do zobaczenia, a tak mało czasu! Do tego jeszcze słońce, morze i plaża kusiły swoimi urokami. Jakoś udało się to wszystko połączyć, ale też zadecydowaliśmy, że za rok wracamy i już dziś mamy plany, co będziemy zwiedzać. Chcielibyśmy zdobyć Vaganski Vrh (1757 m.n.p.m., najwyższy szczyt Velebitu i drugi co do wielkości w Chorwacji). W tym roku choroba i siły uniemożliwiły porwanie się na tę górę. 

Wodospady na rzece Krka, gdzie skorzystaliśmy z uroków kąpieli

Podczas spełniania chorwackich marzeń stuknęło mi pół roku na antybiotykach. Tak jak pisałam - był to dobry moment do podsumowania i zastanowienia się nad moim chorowaniem. W tym czasie przeżyłam różne fazy choroby. Na początku było to załamanie. Załamała mnie diagnoza i jej konsekwencje - tona leków, kupa kasy, zmiana nawyków żywieniowych, ograniczenie aktywności fizycznej i kompletna niemożność pracowania. Do tego wszystkiego przez pierwszy miesiąc miałam ogromne wątpliwości - czy na pewno jestem chora, czy wybrana metoda leczenia jest dobra, czy czasem nie truję się bardziej niż leczę. Drugi etap chorowania polegał na walce. Sądziłam, że jestem tak bardzo twarda. Że swoją twardością i siłą momentalnie zwalczę borelkę. Walka skończyła się, gdy mimo upływu czasu wciąż było fatalnie i leczenie nie przynosiło oczekiwanych - natychmiastowych - rezultatów. Potem nastąpił okres nienawiści. Ze wszystkich sił nienawidziłam boreliozy. Nienawidziłam tego, co mnie spotkało a także tego, że takie rzeczy się w ogóle dzieją. Że istnieje małe, niewidzialne ludzkim okiem paskudztwo, które potrafi zrujnować życie. Nienawiść tą przelewałam też na system, na kraj, na podejście do leczenia boreliozy w Polsce. Po etapie nienawiści znowu nadeszło załamanie. Tym razem spowodował je trud dnia codziennego. Dieta, ograniczenia, wyrzeczenia. Czy obecnie mam to za sobą? Nie wiem. Oceny będę mogła dokonać w przyszłości. Wydaje mi się, że pogodziłam się z rzeczywistością. Że znalazłam sposób na to, co robić, by z chorobą nie zwariować. Mam nadzieję, że tak właśnie jest.

Zachód słońca w Zadarze przy dźwiękach morskich organów

Koniec wakacji i powrót do szarej rzeczywistości oznaczał również powrót do medycznych tematów. Dziś wstałam o godzinie 6:30 po to, żeby o 8:00 zacząć rehabilitację. Najpierw był solux - jak się okazało - bardzo przyjemna lampa, która grzała moje biodra - każde przez 15 minut. Potem przeszłam na laser - 5 minut na jedno kolano, 5 minut na drugie. Laser musiałam robić sobie sama. Polegało to na jeżdżeniu po kolanach takim magicznym długopisem. Na koniec było najgorsze - ćwiczenia. Leżałam na plecach na łóżku z wyciągami, do których przyczepiono moje nogi i wykonywałam ruchy, które mi polecono. Ruszanie nogami góra-dół, rowerek, ruchy na boki - jak do szpagatu. Potem kazano mi się odwrócić na bok i góra-dół ćwiczyć jedną nogą, następnie drugą. Bolało. Boli teraz. Wiedziałam, że tak będzie - ruszanie biodrami spowoduje ich ból. Miejmy nadzieję, że ból, który w przyszłości zaprocentuje jego brakiem (dość karkołomna konstrukcja, prawda?).

Perła UNESCO - Jeziora Plitwickie, urzekły bardzo

Po rehabilitacji odwiedziłam lekarkę rodzinną, bo potrzebuję skierowanie na badanie krwi. 13 września znów zaczynam Tynidazol, więc przed pierwszą tabletką muszę zrobić badania. Tymczasem wracam do rzeczywistości - praca czeka. Adios!

czwartek, 5 września 2013

Pół roku! 5 września 2013 r.

W trakcie odpoczywania od chorowania wypadło pół roku odkąd jestem na antybiotykach. Pół roku odkąd rozumiem, co się ze mną działo i dzieje. Pół roku, które bardzo zmieniło moje podejście do pewnych spraw. Co gorsza, było to najtrudniejsze pół roku mojego życia. Być może rzeczywiście trudności są solą życia, ale bez nich ono by nie smakowało.

Taka okrągła data zawsze zmusza do refleksji. Dlatego ja też refleksyjnie do niej podchodzę. Jak wrócę z odpoczywania, to może napiszę coś więcej. Na razie nie mam na to czasu. 

Otwieramy z Ł. wino z okazji tego pół roku! Bo życie jest za krótkie, żeby się nim nie cieszyć!