O wiele łatwiej jest chorować, gdy tylu ludzi Cię wspiera! Bezinteresownie! Dziękuję Wam wszystkim z całego serca! Nie chciałabym nikogo pominąć w tych podziękowaniach, dlatego wymienię tylko dwie osoby, które w ciągu ostatnich dwóch dni totalnie mnie zaskoczyły, oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Dziękuję Marzena! Dziękuję Armand!
Od momentu powrotu ze szpitala czas zaczyna płynąć szybciej. Odwiedzają mnie tabuny gości, co szczególnie denerwuje moją mamę, która twierdzi, że powinnam odpoczywać. Jej nadmierna troska o mnie staje się przedmiotem drobnych sprzeczek. Mówię jej, że najlepiej zamknęłaby mnie w klatce i nigdzie nie wypuszczała, potwierdza, że tak by chętnie zrobiła.
Goście pozwalają mi na oderwanie się od myślenia o rozruszniku, ale jednocześnie męczy mnie opowiadanie tej samej historii po raz enty, a przecież każdy chce usłyszeć, jak to było, że ja – okaz zdrowia – mam rozrusznik. Jednocześnie, gdy wychodzą robi się nieciekawie. Nie potrafię zasypiać. Boję się, że mam jakąś inną chorobę, która jest niezdiagnozowana i że na pewno umrę. Co wieczór kładę się przy zaświeconym świetle i otwartych drzwiach do pokoju – tak jakby miało to coś zmienić, tak jakby miało mi to coś dać.
Z dnia na dzień moja lewa ręka jest coraz bardziej sprawna, próbuję nią ruszać, ale czasami wieczorem boli mnie serce – sądzę, że od wysiłku i nadmiernego przeciążania ręki. Po prostu chciałabym od razu robić wszystko to, co robiłam wcześniej.
Z dnia na dzień coraz mniej mnie boli to, że nie mogę robić rzeczy, które przed operacją pokochałam. Najbardziej żal mi wspinaczki. Wspinać się chciałam nie dla samego wspinania, lecz dla gór. Miałam ambitne plany zrobić kurs wspinaczkowy, potem taternicki i zdobywać szczyty niedostępne dla zwykłych górskich łazików. Marzył mi się Mnich, marzyły wyjazdy w góry wysokie. Poza wspinaczką żal mi jogi, żal również ćwiczeń na mięśnie rąk – w poprzednim roku zaczęłam robić pompki. Dawniej była to dla mnie abstrakcja, nie byłam w stanie zrobić ani jednej, ale zawzięłam się, żeby poprawić efektywność wspinaczki i w efekcie robiłam po 100. Drążek również odpadł. Jednocześnie brat zamontował sobie nowy w pokoju i co jakiś czas wyjeżdża w Jurę. Przykro mi, gdy on ćwiczy albo jedzie, choć tego nie pokazuję. Na szczęście wraz z upływem czasu jest mi przykro coraz mniej. To dotyczy wszystkich sportowych sfer poza górskim marzeniem… w tym również biegania, bo w tym roku chciałam przebiec półmaraton. Zbyt intensywnego biegania lekarz mi zabronił, więc nie przebiegnę go już nigdy.
Załatwiam też kolejne wizyty lekarskie – ściągnięcie szwów u chirurga, dostarczenie wypisu do lekarza rodzinnego, wizyta u dermatologa z pytaniem – co robić z blizną. I za każdym razem muszę opowiadać o rozruszniku. Denerwujące jest to. Równie denerwujący jest powrót do pracy. Mam wrażenie, że wszyscy na mnie dziwnie patrzą, że wszyscy wiedzą, że mi współczują, że litują się nade mną. Nienawidzę litości, nie litujcie się! Przez pierwsze dwa miesiące przy każdej rozmowie z kimś z pracy zastanawiam się, czy on wie i co o tym myśli.
Po jakimś czasie przestaję bać się zasypiania, choć moje nawyki ze spaniem związane się zmieniają. Już nie śpię na brzuchu ani na boku, tylko na plecach. We wszystkich pozostałych pozycjach boli mnie serce. W sumie to nie jest ból, lecz odczuwam taką dziwną ciężkość w sercu.
W marcu wyjeżdżam na weekend w Beskid Żywiecki. Wyjazd ten był mi potrzebny, bo przekonałam się, że wciąż mogę i daję radę. Podczas wypadu – ku rozpaczy mojej mamy – wybieram się w góry na Halę Rycerzową. Trasa dwugodzinna, ale brodzimy w metrowym śniegu, więc trochę adrenaliny jest. Jestem szczęśliwa, choć wieczorem boli mnie serce. Myślę sobie, że jeżeli taka jest cena za szczęście, to chyba chcę ją płacić.
Z każdym kolejnym miesiącem przekonuję się, że mogę robić coraz więcej. Trochę biegam, ale głównie jeżdżę na rowerze, co sprawia mi dużo przyjemności. Wyjeżdżam też w Tatry, choć zaliczam również wycofanie się z wyjazdu z obawy przed burzami i potencjalnym zepsuciem rozrusznika przez wyładowanie elektryczne. Dochodzę do wniosku, że staję się bardzo zachowawcza – boję się o zdrowie i życie. Nie, boję się, że znowu będę musiała znaleźć się w szpitalu i znowu będę musiała przeżywać ten koszmar. Chcę go odwlec, niech to nastąpi możliwie jak najpóźniej. Najlepiej za dziesięć lat. Zaczynam przeliczać moje życie na ilość rozruszników, która mnie czeka. Poza tym, gdy widzę, słyszę lub czytam o jakimś ciekawym sporcie lub sposobie na spędzanie wolnego czasu, to zastanawiam się, czy będę mogła tego spróbować, bo przecież elektrody mogą się wypiąć. Zaczynam patrzeć na świat zero-jedynkowo: mogę-nie mogę.
Wizyty u kardiologa są dla mnie udręką. Na pierwszą czekałam z niecierpliwością, miałam setki pytań, oczekiwałam na wytyczne w stylu: "To Pani może, a tego proszę unikać". Tymczasem lekarz okazał się gburem, który pokazuje, że nie chce mu się mnie słuchać i najlepiej by było, gdybym już wyszła, bo kolejni pacjenci czekają, a on by chciał jak najszybciej do domu jechać. W związku z tym niektóre rzeczy robię intuicyjnie i edukuję się przez Internet – sama muszę decydować, czy daną czynność powinnam robić.
W wakacje powraca lęk przed chorobą. Co wtedy czułam? Czułam, że jeśli nie opanuję mojej głowy, to będzie tylko gorzej. Dlatego próbowałam wziąć się w garść. Starałam się też medytować, bo sądziłam, że potrzebuję wyciszenia i spokoju. Jak to określałam - poszukiwałam spokoju duszy…
Od momentu powrotu ze szpitala czas zaczyna płynąć szybciej. Odwiedzają mnie tabuny gości, co szczególnie denerwuje moją mamę, która twierdzi, że powinnam odpoczywać. Jej nadmierna troska o mnie staje się przedmiotem drobnych sprzeczek. Mówię jej, że najlepiej zamknęłaby mnie w klatce i nigdzie nie wypuszczała, potwierdza, że tak by chętnie zrobiła.
Goście pozwalają mi na oderwanie się od myślenia o rozruszniku, ale jednocześnie męczy mnie opowiadanie tej samej historii po raz enty, a przecież każdy chce usłyszeć, jak to było, że ja – okaz zdrowia – mam rozrusznik. Jednocześnie, gdy wychodzą robi się nieciekawie. Nie potrafię zasypiać. Boję się, że mam jakąś inną chorobę, która jest niezdiagnozowana i że na pewno umrę. Co wieczór kładę się przy zaświeconym świetle i otwartych drzwiach do pokoju – tak jakby miało to coś zmienić, tak jakby miało mi to coś dać.
Z dnia na dzień moja lewa ręka jest coraz bardziej sprawna, próbuję nią ruszać, ale czasami wieczorem boli mnie serce – sądzę, że od wysiłku i nadmiernego przeciążania ręki. Po prostu chciałabym od razu robić wszystko to, co robiłam wcześniej.
Z dnia na dzień coraz mniej mnie boli to, że nie mogę robić rzeczy, które przed operacją pokochałam. Najbardziej żal mi wspinaczki. Wspinać się chciałam nie dla samego wspinania, lecz dla gór. Miałam ambitne plany zrobić kurs wspinaczkowy, potem taternicki i zdobywać szczyty niedostępne dla zwykłych górskich łazików. Marzył mi się Mnich, marzyły wyjazdy w góry wysokie. Poza wspinaczką żal mi jogi, żal również ćwiczeń na mięśnie rąk – w poprzednim roku zaczęłam robić pompki. Dawniej była to dla mnie abstrakcja, nie byłam w stanie zrobić ani jednej, ale zawzięłam się, żeby poprawić efektywność wspinaczki i w efekcie robiłam po 100. Drążek również odpadł. Jednocześnie brat zamontował sobie nowy w pokoju i co jakiś czas wyjeżdża w Jurę. Przykro mi, gdy on ćwiczy albo jedzie, choć tego nie pokazuję. Na szczęście wraz z upływem czasu jest mi przykro coraz mniej. To dotyczy wszystkich sportowych sfer poza górskim marzeniem… w tym również biegania, bo w tym roku chciałam przebiec półmaraton. Zbyt intensywnego biegania lekarz mi zabronił, więc nie przebiegnę go już nigdy.
Załatwiam też kolejne wizyty lekarskie – ściągnięcie szwów u chirurga, dostarczenie wypisu do lekarza rodzinnego, wizyta u dermatologa z pytaniem – co robić z blizną. I za każdym razem muszę opowiadać o rozruszniku. Denerwujące jest to. Równie denerwujący jest powrót do pracy. Mam wrażenie, że wszyscy na mnie dziwnie patrzą, że wszyscy wiedzą, że mi współczują, że litują się nade mną. Nienawidzę litości, nie litujcie się! Przez pierwsze dwa miesiące przy każdej rozmowie z kimś z pracy zastanawiam się, czy on wie i co o tym myśli.
Po jakimś czasie przestaję bać się zasypiania, choć moje nawyki ze spaniem związane się zmieniają. Już nie śpię na brzuchu ani na boku, tylko na plecach. We wszystkich pozostałych pozycjach boli mnie serce. W sumie to nie jest ból, lecz odczuwam taką dziwną ciężkość w sercu.
W marcu wyjeżdżam na weekend w Beskid Żywiecki. Wyjazd ten był mi potrzebny, bo przekonałam się, że wciąż mogę i daję radę. Podczas wypadu – ku rozpaczy mojej mamy – wybieram się w góry na Halę Rycerzową. Trasa dwugodzinna, ale brodzimy w metrowym śniegu, więc trochę adrenaliny jest. Jestem szczęśliwa, choć wieczorem boli mnie serce. Myślę sobie, że jeżeli taka jest cena za szczęście, to chyba chcę ją płacić.
Z każdym kolejnym miesiącem przekonuję się, że mogę robić coraz więcej. Trochę biegam, ale głównie jeżdżę na rowerze, co sprawia mi dużo przyjemności. Wyjeżdżam też w Tatry, choć zaliczam również wycofanie się z wyjazdu z obawy przed burzami i potencjalnym zepsuciem rozrusznika przez wyładowanie elektryczne. Dochodzę do wniosku, że staję się bardzo zachowawcza – boję się o zdrowie i życie. Nie, boję się, że znowu będę musiała znaleźć się w szpitalu i znowu będę musiała przeżywać ten koszmar. Chcę go odwlec, niech to nastąpi możliwie jak najpóźniej. Najlepiej za dziesięć lat. Zaczynam przeliczać moje życie na ilość rozruszników, która mnie czeka. Poza tym, gdy widzę, słyszę lub czytam o jakimś ciekawym sporcie lub sposobie na spędzanie wolnego czasu, to zastanawiam się, czy będę mogła tego spróbować, bo przecież elektrody mogą się wypiąć. Zaczynam patrzeć na świat zero-jedynkowo: mogę-nie mogę.
Wizyty u kardiologa są dla mnie udręką. Na pierwszą czekałam z niecierpliwością, miałam setki pytań, oczekiwałam na wytyczne w stylu: "To Pani może, a tego proszę unikać". Tymczasem lekarz okazał się gburem, który pokazuje, że nie chce mu się mnie słuchać i najlepiej by było, gdybym już wyszła, bo kolejni pacjenci czekają, a on by chciał jak najszybciej do domu jechać. W związku z tym niektóre rzeczy robię intuicyjnie i edukuję się przez Internet – sama muszę decydować, czy daną czynność powinnam robić.
W wakacje powraca lęk przed chorobą. Co wtedy czułam? Czułam, że jeśli nie opanuję mojej głowy, to będzie tylko gorzej. Dlatego próbowałam wziąć się w garść. Starałam się też medytować, bo sądziłam, że potrzebuję wyciszenia i spokoju. Jak to określałam - poszukiwałam spokoju duszy…