poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Oswajanie rozrusznika cz. 4 i ostatnia

O wiele łatwiej jest chorować, gdy tylu ludzi Cię wspiera! Bezinteresownie! Dziękuję Wam wszystkim z całego serca! Nie chciałabym nikogo pominąć w tych podziękowaniach, dlatego wymienię tylko dwie osoby, które w ciągu ostatnich dwóch dni totalnie mnie zaskoczyły, oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Dziękuję Marzena! Dziękuję Armand!

Od momentu powrotu ze szpitala czas zaczyna płynąć szybciej. Odwiedzają mnie tabuny gości, co szczególnie denerwuje moją mamę, która twierdzi, że powinnam odpoczywać. Jej nadmierna troska o mnie staje się przedmiotem drobnych sprzeczek. Mówię jej, że najlepiej zamknęłaby mnie w klatce i nigdzie nie wypuszczała, potwierdza, że tak by chętnie zrobiła.

Goście pozwalają mi na oderwanie się od myślenia o rozruszniku, ale jednocześnie męczy mnie opowiadanie tej samej historii po raz enty, a przecież każdy chce usłyszeć, jak to było, że ja – okaz zdrowia – mam rozrusznik. Jednocześnie, gdy wychodzą robi się nieciekawie. Nie potrafię zasypiać. Boję się, że mam jakąś inną chorobę, która jest niezdiagnozowana i że na pewno umrę. Co wieczór kładę się przy zaświeconym świetle i otwartych drzwiach do pokoju – tak jakby miało to coś zmienić, tak jakby miało mi to coś dać.

Z dnia na dzień moja lewa ręka jest coraz bardziej sprawna, próbuję nią ruszać, ale czasami wieczorem boli mnie serce – sądzę, że od wysiłku i nadmiernego przeciążania ręki. Po prostu chciałabym od razu robić wszystko to, co robiłam wcześniej.

Z dnia na dzień coraz mniej mnie boli to, że nie mogę robić rzeczy, które przed operacją pokochałam. Najbardziej żal mi wspinaczki. Wspinać się chciałam nie dla samego wspinania, lecz dla gór. Miałam ambitne plany zrobić kurs wspinaczkowy, potem taternicki i zdobywać szczyty niedostępne dla zwykłych górskich łazików. Marzył mi się Mnich, marzyły wyjazdy w góry wysokie. Poza wspinaczką żal mi jogi, żal również ćwiczeń na mięśnie rąk – w poprzednim roku zaczęłam robić pompki. Dawniej była to dla mnie abstrakcja, nie byłam w stanie zrobić ani jednej, ale zawzięłam się, żeby poprawić efektywność wspinaczki i w efekcie robiłam po 100. Drążek również odpadł. Jednocześnie brat zamontował sobie nowy w pokoju i co jakiś czas wyjeżdża w Jurę. Przykro mi, gdy on ćwiczy albo jedzie, choć tego nie pokazuję. Na szczęście wraz z upływem czasu jest mi przykro coraz mniej. To dotyczy wszystkich sportowych sfer poza górskim marzeniem… w tym również biegania, bo w tym roku chciałam przebiec półmaraton. Zbyt intensywnego biegania lekarz mi zabronił, więc nie przebiegnę go już nigdy.

Załatwiam też kolejne wizyty lekarskie – ściągnięcie szwów u chirurga, dostarczenie wypisu do lekarza rodzinnego, wizyta u dermatologa z pytaniem – co robić z blizną. I za każdym razem muszę opowiadać o rozruszniku. Denerwujące jest to. Równie denerwujący jest powrót do pracy. Mam wrażenie, że wszyscy na mnie dziwnie patrzą, że wszyscy wiedzą, że mi współczują, że litują się nade mną. Nienawidzę litości, nie litujcie się! Przez pierwsze dwa miesiące przy każdej rozmowie z kimś z pracy zastanawiam się, czy on wie i co o tym myśli.

Po jakimś czasie przestaję bać się zasypiania, choć moje nawyki ze spaniem związane się zmieniają. Już nie śpię na brzuchu ani na boku, tylko na plecach. We wszystkich pozostałych pozycjach boli mnie serce. W sumie to nie jest ból, lecz odczuwam taką dziwną ciężkość w sercu.

W marcu wyjeżdżam na weekend w Beskid Żywiecki. Wyjazd ten był mi potrzebny, bo przekonałam się, że wciąż mogę i daję radę. Podczas wypadu – ku rozpaczy mojej mamy – wybieram się w góry na Halę Rycerzową. Trasa dwugodzinna, ale brodzimy w metrowym śniegu, więc trochę adrenaliny jest. Jestem szczęśliwa, choć wieczorem boli mnie serce. Myślę sobie, że jeżeli taka jest cena za szczęście, to chyba chcę ją płacić.

Z każdym kolejnym miesiącem przekonuję się, że mogę robić coraz więcej. Trochę biegam, ale głównie jeżdżę na rowerze, co sprawia mi dużo przyjemności. Wyjeżdżam też w Tatry, choć zaliczam również wycofanie się z wyjazdu z obawy przed burzami i potencjalnym zepsuciem rozrusznika przez wyładowanie elektryczne. Dochodzę do wniosku, że staję się bardzo zachowawcza – boję się o zdrowie i życie. Nie, boję się, że znowu będę musiała znaleźć się w szpitalu i znowu będę musiała przeżywać ten koszmar. Chcę go odwlec, niech to nastąpi możliwie jak najpóźniej. Najlepiej za dziesięć lat. Zaczynam przeliczać moje życie na ilość rozruszników, która mnie czeka. Poza tym, gdy widzę, słyszę lub czytam o jakimś ciekawym sporcie lub sposobie na spędzanie wolnego czasu, to zastanawiam się, czy będę mogła tego spróbować, bo przecież elektrody mogą się wypiąć. Zaczynam patrzeć na świat zero-jedynkowo: mogę-nie mogę.

Wizyty u kardiologa są dla mnie udręką. Na pierwszą czekałam z niecierpliwością, miałam setki pytań, oczekiwałam na wytyczne w stylu: "To Pani może, a tego proszę unikać". Tymczasem lekarz okazał się gburem, który pokazuje, że nie chce mu się mnie słuchać i najlepiej by było, gdybym już wyszła, bo kolejni pacjenci czekają, a on by chciał jak najszybciej do domu jechać. W związku z tym niektóre rzeczy robię intuicyjnie i edukuję się przez Internet – sama muszę decydować, czy daną czynność powinnam robić.

W wakacje powraca lęk przed chorobą. Co wtedy czułam? Czułam, że jeśli nie opanuję mojej głowy, to będzie tylko gorzej. Dlatego próbowałam wziąć się w garść. Starałam się też medytować, bo sądziłam, że potrzebuję wyciszenia i spokoju. Jak to określałam - poszukiwałam spokoju duszy…

niedziela, 28 kwietnia 2013

Oswajanie rozrusznika cz. 3

Wczoraj znów było lepiej niż gorzej :). Ostatnio ktoś mi napisał, że czasem to nawet dobrze, że bywają gorsze momenty, bo po nich bardziej docenia się te lepsze chwile. Tak, doceniam! Przed Wami przedostatnia część Oswajania rozrusznika, potem będę musiała oswoić coś więcej...

Przyjeżdżają rodzice, tymczasem ma miejsce obchód – przychodzi ordynator i jego świta, w tym młoda lekarka, rok ode mnie starsza, która opiekuje się moją salą. Wbrew pozorom cieszę się, że to właśnie ona jest odpowiedzialna za mnie, bo przynajmniej się stara, dzięki czemu czuję się choć trochę bezpiecznie. Na domiar złego dostaję okres i zaczyna mnie boleć brzuch. Dostaję jedynie Nospę, choć proszę o Ibuprofen, ale on podobno rozrzedza krew, więc przed zabiegiem mi go nie mogą podać. 
Robią cały zestaw różnych badań. Oddaję pięć strzykawek krwi i zaczynam się zastanawiać, czy coś jeszcze płynie w moich żyłach. Następnie mam robione echo serca i wtedy ma miejsce kolejny dramat. Lekarki rozmawiają przy mnie na temat echa. Słyszę coś o jakimś tętniaku, po czym pytają się mnie, czy ktoś w rodzinie miał tętniaki. Wychodzą, a ja zaczynam rozpaczać, że mam tętniaka w sercu i że pewnie zaraz umrę. W tym stanie biorą mnie na salę operacyjną. Mama zostaje sama w mojej sali i płacze, aż ta młoda lekarka przychodzi ją pocieszyć i tłumaczy, że ten tętniak to lekkie zgrubienie aorty i że on jest niegroźny i większość ludzi go ma, nawet o tym nie wiedząc. 
Na sali operacyjnej ogarnia mnie strach. Nic nie mówię i tylko patrzę wokoło, gdy przychodzi lekarz pielęgniarka mówi mu, że boję się, ale wewnętrznie. Jest zimno i niebiesko wokoło, lekarz też ma niebieski strój. Wszechobecna niebieskość pogarsza moje odczucie chłodu – fizycznego i psychicznego. Gdy podają mi znieczulenie przechodzę ze stanu milczenia w stan słowotoku. Pytam o wszystko, cały czas gadam, aż od leków znieczulających zaczyna mi się plątać język. Mam wrażenie, że to wszystko dzieje się gdzieś obok, jakbym obserwowała sztukę teatralną lub serial o szpitalu. Powoli przestaję się bać. Natomiast odczucia fizyczne są dziwne – nie czuję bólu, ale czuję dotyk, więc gdy lekarz robi miejsce pod rozrusznik, czuję się jak ugniatane ciasto. 
Zabieg dobiega końca, na ranę kładą mi kamień (tak naprawdę kładą worek z piaskiem, ale ja mam wrażenie, jakbym leżała przygnieciona tonową skałą). Z kamieniem leżę przez sześć godzin. Każda kolejna minuta jest gorsza od poprzedniej, kamień sprawia mi ból, tyłek przykleja mi się do łóżka, a przez kamień nie mogę się ruszać. Próbuję oglądać serial, nic z niego nie wiem, więc wyłączam. Korzystam z usług zewnętrznych rąk i nóg, czyli z mojej mamy, którą co chwilę o coś proszę i ciągle marudzę. Jestem świadoma tego, że marudzę, ale nie potrafię nie marudzić. W głębi ducha cieszę się, że jestem sama na sali, bo mogę sobie pojęczeć i ponarzekać na ten kamień, który owładnął moje myśli, tak że o śnie nie ma mowy. Potem podziwiałam tych wszystkich ludzi, którzy tak spokojnie leżeli po operacji, bo ja zachowywałam się, jakbym miała ADHD. 
Dzwoni Cyna, a ja płaczę. Nie chcę, żeby przyjeżdżała, ale przyjeżdża z Anią. Mam podwyższoną temperaturę, myślę tylko o kamieniu i jęczę, one to widzą i dziwią się, że tak to znoszę, bo wydawało im się, że jestem twarda jak skała. Nie jestem – myślę sobie – jestem małą dziewczynką i jestem zupełnie bezradna, ratunku! Gdy mija sześć godzin wysyłam mamę po pielęgniarki, ta jednak wraca sama i mówi, że one mają zapisane, że dopiero za pół godziny mają mi zdjąć kamień. Aaaaa! Minuty dłużą się jak godziny, płaczę, że nie wytrzymam. W końcu zjawiają się pielęgniarki. Ściągają mi kamień – jaka ulga. Pomagają mi wstać i robię samodzielnie pierwsze kroki. Jest 16 stycznia, chodzę i w ten sposób wchodzę w nowe życie z rozrusznikiem serca.

Następnego dnia do mojej dwuosobowej sali przyjęte zostają jeszcze dwie panie. Jest nas trzy. Ta, która leży w środku ma około 50 lat, ta spod okna 80. Zawiązuje się pomiędzy nami dziwna więź – to chyba wspólnota sytuacji ją wykreowała. Traktują mnie trochę jak wnuczkę i jednocześnie wypytują o szczegóły, bo chcą wiedzieć, co je czeka. 80. latka mieszka 100 km stąd, nie ma pieniędzy, a jej rodzina przyjedzie dopiero na drugi dzień, więc mama kupuje jej wodę i częstujemy ją kanapkami. Jej wdzięczność nie zna granic (pieniądze za wodę oddaje przez córkę następnego dnia i nie chce słyszeć, że nie chcemy tych 2 złotych). Gdy trochę się zadomawiam w mojej sali przenoszą mnie do innej, niemonitorowanej. Ja już monitora nie potrzebuję, a oni mają nagły przypadek. W nowej sali trafiam na panią, która w każdą wolną chwilę, a w szpitalu jest ich dużo, spędza z różańcem i dziwnie na mnie patrzy, gdy na drugi dzień odmawiam przyjęcia komunii świętej (te narzucanie się z komunią to kolejna rzecz, która mnie drażni w takich miejscach).

W środę 18 stycznia mam zostać wypisana, więc wkręcam sobie, że pewnie przez to, że zmieniłam salę moja lekarka mnie nie odnajdzie i mnie nie wypiszą. Dlatego siadam w świetlicy przy dyżurce i mową ciała próbuję krzyczeć: „Tu jestem, tu jestem. Wypiszcie mnie!”.

Po południu wracam do domu. Pierwsze kroki na świeżym powietrzu stawiam niepewnie. Mam do przejścia 20 metrów, ale czuję się, jakbym wchodziła na Rysy w japonkach. Świat zmienił się przez te trzy dni – wszędzie leży pełno śniegu, a moje kozaki wykazują tendencję do poślizgu, więc trzymam mamę pod rękę z obawy przed niekontrolowanym lotem, puszczeniem szwów, wypięciem się elektrod, zepsuciem się rozrusznika i nagłą śmiercią przed budynkiem szpitala.

sobota, 27 kwietnia 2013

Oswajanie rozrusznika cz. 2

Wczoraj był bardzo dobry dzień. Byłam na rowerze (co potem przypominały mi bolące kolana), odwiedziłam przyjaciółkę i razem spacerowałyśmy, korzystając z przepięknej pogody. Po powrocie do domu - ja, osoba, która nigdy nie przepadała za gotowaniem - zrobiłam całkiem dobry obiad i upiekłam ciasteczka - z produktów, które mogę jeść. Miła odmiana żywieniowa :). Dzień na plus, ale powróćmy do rozrusznika...

Tydzień mija i dzwonię do pani doktor, nakazuje zmniejszyć dawkę, bo organizm już się nasycił tabletkami. Głowa się uspokaja, za to wciąż mam zawroty. Siedzę w pracy, kolega coś do mnie mówi, a ja czuję, że odpływam, wiruję, mam mroczki przed oczami i zupełnie nie wiem, co on do mnie mówi. I tak co chwilę, na szczęście w samochodzie mi się to nie zdarza, jestem chyba za bardzo pobudzona jazdą.

Tabletki się kończą, a neurolog leczy mnie telefonicznie, więc wybieram się do lekarza rodzinnego po receptę. Jest piątek 13 stycznia i wtedy ma miejsce kolejny dramat. Ubieram buty i spadam, uderzam plecami o ścianę, ale zbieram się i idę do lekarza. Stoję w rejestracji i czekam na otwarcie (celowo poszłam przed otwarciem, bo wszystkie stare baby przychodzą wcześnie, żeby mieć pierwszy numerek, mimo że i tak w ich planach na cały dzień jest tylko wizyta u lekarza, zakupy, obiad, podwieczorek i kolacja przy „M jak miłość"). Czuję, że kręci mi się w głowie. Wytrzymasz, wytrzymasz – wmawiam sobie, ale po chwili przegrana próbuję usiąść na schodach. Próba się jednak nie udaje, bo znów spadam. Gdy już łapię kontakt widzę ludzi nad sobą i jakiś starszy pan mówi, że powinni mi położyć nogi na ziemię. Myślę: „Nogi do góry idioto!", ale nie mam siły, żeby to powiedzieć. Ktoś woła pielęgniarkę, która też za bardzo nie wie, co ze mną zrobić. Po chwili dochodzę do siebie i pytam ją, czy mogę się zarejestrować i iść do domu. Rejestruje mnie przed otwarciem i wypuszcza. Idę, nie, jednak nie dam rady… Siadam, zaczyna padać śnieg. Siedzę na krawężniku, jacyś ludzie idą obok. Postanawiam przejść na drugą stronę ulicy, udaje się. Rozpinam kurtkę, z nadzieją, że zimne powietrze mnie ocuci. Siadam… Idę, łapię się latarni. Jeszcze tylko 50 metrów i będę w domu. Chyba jedynie siła sugestii pcha mnie do przodu. Otwieram drzwi i kładę się na kafelkach w przedpokoju, bo nie jestem w stanie się rozebrać i iść do pokoju. Oblewa mnie zimny pot, leżę tak z 20 minut, aż w końcu jestem w stanie się podnieść i iść do łóżka, żeby leżeć dalej. Cieszę się, że brat jeszcze śpi, bo nie chciałabym, żeby mnie oglądał w takim stanie. Wiem, że powinnam nastawić budzik, bo o 9:00 mam być u lekarza, ale nie mam siły, żeby iść po telefon i zasypiam. Budzę się z zimna, choć czuję się lepiej. Na szczęście przed czasem, więc zbieram się i wracam do przychodni. Tam pani doktor już wie o porannym incydencie i zaczyna od zmierzenia ciśnienia i pulsu, który ją niepokoi. Robi EKG. Wynik jest dobry. Mimo wszystko daje mi skierowanie do szpitala, EKG zostawia w dokumentacji, bo twierdzi, że z takim EKG do szpitala mnie nie przyjmą. Poleca pojechać jeszcze dziś. Na co jej odpowiadam, że nie mogę, bo muszę przez weekend skończyć pilne materiały do pracy. Mimo to nalega, a ja mimo to jej nie posłucham.

Wieczór. Sobota 14 stycznia. W końcu mówię rodzicom, że musimy jutro rano jechać do szpitala. Puls 37. Zaczynam się znów bać. Szukam chorób, które mogłabym mieć. Do głowy przychodzi mi borelioza, bo ma bardzo dziwne objawy, moje również były dziwne. W nocy siedzę przy komputerze i pracuję. Dzwoni telefon – to ciocia, że dziadka biorą do szpitala, więc mama jedzie do nich i wraca po trzech godzinach. Kładę się spać ok. 4.

Niedziela 15 stycznia. Jedziemy do szpitala miejskiego. Ja, mama i tata. Czekamy, aż lekarz zejdzie z oddziału. Wchodzę do gabinetu i zaczyna się badanie. Słyszę, że powinnam zmienić lekarza rodzinnego, bo nic mi nie ma. Lekarz jednak zmienia zdanie, gdy podłącza mnie do monitora i widzi wtedy, że moje komory kurczą się w swoim rytmie, przedsionki w swoim i nie ma w tym żadnej logiki ani koordynacji. Widzę jego minę i zaczynam się bać. Zadaje mi pytania o choroby itp., gdy padają kolejne jego diagnozy rzuca wiązankę niecenzuralnych słów i mówi, że będę potrzebować rozrusznik serca. Na to pielęgniarka, która stała obok robi minę głębokiego współczucia i mówi: „Taka młoda dziewczyna i rozrusznik! Chryste Panie!". Miała wybitny talent do dobijania ludzi… Po tym łzy napłynęły mi do oczu, choć jeszcze nie miałam świadomości, z czym wiąże się rozrusznik. Lekarz kazał mi podjąć decyzję, czy się zgadzam na rozrusznik, wiec zapytałam, czy mogę o tym porozmawiać rodzicami. On mi na to, że przecież jestem dorosła, a on wie z doświadczenia, że jak zaprosimy tu rodziców to zacznie się lament. Mając sekundę na przemyślenie sytuacji i analizę konsekwencji, zgadzam się i podpisuję oświadczenie, że tak, że bardzo chcę mieć rozrusznik. Lekarz woła rodziców i popełnia przy tym błąd o charakterze psychologicznym – ciekawe, gdzie w tym momencie podziało się jego doświadczenie? Mówi im, że wszystko jest w porządku i nie ma się czym denerwować, co powoduje na ich twarzach wyraz głębokiej ulgi. Ja leżę podłączona do monitora, wiedząc, co za chwilę im powie i widząc tę ulgę. Próbuję kręcić głową w geście zaprzeczenia. Wydaję z siebie niemy krzyk: „Nie wierzcie mu! Nie wierzcie mu!". Po czym pada hasło, że potrzebuję rozrusznik i moi rodzice gasną. Od uśmiechu do łez.

Lekarz dzwoni po karetkę, siadam na nowym łóżku, które jest lodowate, bo karetka stała w zimnym garażu. Podpinają mnie na nowo do monitora i zakładają na palec pulsometr. Jadę na sygnale do drugiego szpitala i myślę sobie: „Po co do cholery ten sygnał, przecież nie umieram, a wszyscy nam pewnie ustępują drogi, jakbym co najmniej była jedną nogą na tamtym świecie?!". Karetka podjeżdża do szpitala, wiozą mnie tym zimnym łóżkiem na oddział. Ubrana w kurtkę i zimowe buty trzęsę się – sama nie wiem, czy z zimna, czy ze strachu. Trafiam do sali. Uff, jestem w niej sama. Proszę pielęgniarkę, żeby mnie puściła do toalety, robi to niechętnie, ale się zgadza. Jak się później okazuje było to strategicznym posunięciem, bo potem nie pozwalają mi wstawać z łóżka z obawy, żebym nie zemdlała.

Przychodzi lekarka, jest bardzo miła. Mówi, że ona by nie chciała mi montować rozrusznika, więc odpowiadam jej, że ja też go nie chcę. Podłączają mnie do monitora i okazuje się, że bez rozrusznika się nie obejdzie, bo mojemu sercu zachciało się podzielić dwa odrębne byty, bo bije w sposób zupełnie nieskoordynowany – tak jakby przedsionki chciały istnieć bez komór, a komory bez przedsionków. Przyjeżdżają rodzice i ciocia z wujkiem, którzy na chwilę wyrwali się ze szpitala od dziadka. Rozmawiają z lekarką, dlaczego kuźwa rozmawiają z nią na korytarzu. Przed chwilą usłyszałam, że jestem dorosła, a teraz inny lekarz rozmawia z nimi poza moim pokojem?

Rodzice przywożą wszystkie niezbędne rzeczy, przywożą też komputer, więc mogę dokończyć pracę. Piszę do Cyny i Ani. Cyna oddzwania natychmiast, ale nie chcę rozmawiać, nie chcę jej widzieć, nie chcę tu być, nie chcę być w ogóle. Mimo to przyjeżdża i okazuje się, że jednak się cieszę, że przyjechała. Ania jest z Adamem na nartach, zadzwoni, gdy włączy telefon. Rozmawiam z Cyną i z rodzicami, którzy cały czas zerkają na monitor. Zabraniam im tam patrzeć, bo nie chcę, żeby widzieli, jakie mam aktualnie tętno, czuję się prześwietlana. Patrzenie jest jednak silniejsze od nich. Mój brat się śmieje, że gdy pracuję to tętno mi się od razu podnosi, więc powinnam cały czas pracować.

Nieubłagalnie zbliża się noc. Nie chcę tutaj zostać sama, nie chcę. Gdy wszyscy zaczynają wychodzić z ledwością powstrzymuję łzy. Poszli, zostaję sama. Po chwili dzwoni Ania. Słyszę, że jest przerażona, ale próbuje podnieść mnie na duchu. Adam również próbuje i mówi, że na wiosnę muszę go zabrać w skały, na Jurę, na co mu odpowiadam, że nie dotrzymam słowa, bo już nie będę mogła się wspinać, nie chce w to uwierzyć, ja nie chcę tym bardziej. Przychodzi Pani doktor i daje mi książeczkę na temat rozrusznika, więc zaczynam ją czytać. Czytam do momentu, aż przychodzi pielęgniarka, żeby zgasić światło.

Moja bezradność zaczyna mnie dobijać – potrzebuję do toalety to dostaję basen, chcę się umyć przynoszą mi miskę, żeby wyłączyć światło musi ktoś do mnie przyjść. Zostałam ubezwłasnowolniona. W głowie jawi mi się jedna myśl: „To urąga godnej egzystencji”. Noc jest raczej kiepska. Mój monitor co chwilę świeci się na czerwono i pojawia się napis: ostra bradykardia, więc śpię czujnie i gdy tylko jest czerwony staram się pobudzić, żeby czerwony nie był, tak jakby miało to pomóc. Rano dowiaduję się, że najniższa wartość pulsu, jaką zaobserwowano to 28 uderzeń na minutę, co nie wprawia mnie w dobry nastrój, zwłaszcza, że przez całą noc miałam kroplówkę i inne tego typu cudo z atropiną, która miała za zadanie „rozruszać” moje serce.

piątek, 26 kwietnia 2013

Oswajanie rozrusznika cz. 1

W pierwszym wpisie przedstawiłam, jak jest obecnie. Co mi dolega i co leczę. W 2012 roku jeszcze tej wiedzy nie miałam. Wiedziałam jedynie, że mam blok serca. I musiałam pogodzić się z rozrusznikiem. W ramach akcji jego oswajania powstał tekst, który zamieszczę w kilku kolejnych postach.

Jest niedziela 25 grudnia. Dzień Bożego Narodzenia. Okazja do spotkań w gronie rodzinnym, obżarstwa i odpoczynku po świątecznej gorączce zakupów, sprzątania, gotowania oraz wszelkiej maści innych przygotowań. Tymczasem ja leżę w łóżku. W pokoju obok ciotka z wujkiem. Przyjechali w gości. Leżę i kręci mi się w głowie, mam nudności. Leżę i zastanawiam się, co takiego zjadłam i czym się zatrułam. Leżę zupełnie nieświadoma tego, co mi dolega i z czym przyjdzie mi się zmierzyć.

Kilka dni później. Zaczyna się piekło. Potężny ból głowy. Ból o natężeniu, jakiego jeszcze nigdy nie odczuwałam. Jest środek nocy, a ja leżę w łóżku i wyję – dosłownie wyję. Wstaję, idę do kuchni i siadam na krzesło wciąż płacząc z bólu. I tak jeszcze dwie następne noce. Scenariusz ten sam – zasypiam, budzi mnie ból, wyję, budzą się rodzice, wymiotuję z bólu… Nie sądziłam, że ból może spowodować odruch wymiotny, okazuje się, że może. Wraz z kolejną godziną i kolejnym dniem ból miesza się z ogromnym strachem. Teraz pytam płacząc: Co się ze mną dzieje? Pytanie to, które samo nasuwało mi się na usta powoduje reakcję lekową na twarzy mojej mamy. Nie chcę, żeby i ona się bała, ale to jest silniejsze ode mnie, więc wciąż powtarzam: Co się ze mną dzieje? Od siedzenia na krześle robi mi się zimno, ale boję się wrócić do łóżka, co wynika z tego, że boję się zasnąć, tak jakby ból miał przyjść wraz ze snem (tak właśnie – jak się wkrótce okaże – było, gdyż moje serce podczas snu zwalniało do poziomu 30 uderzeń na minutę). Więc przeciągam moment powrotu, a gdy już decyduję się wrócić, to proszę mamę, żeby położyła się obok. Daje mi to poczucie bezpieczeństwa.

Lekarka rodzinna dochodzi do wniosku, że zbytnio się denerwuję. Zresztą sama jej to sugeruję, opowiadając o pracy, o ciężko chorym dziadku. Dostaję krople na uspokojenie i zastrzyk w pośladek, po którym przez kilka następnych dni nie będę mogła usiąść. Krople mają zgubny skutek – zwalniają akcję serca, ale nie mam tego za złe tej lekarce, bo to ona pierwsza zauważyła, że moje objawy to kwestia serca.

Sylwester. Wybieramy się na długo planowaną imprezę do miejscowości oddalonej 200 km stąd, tam mieszka chłopak Ani. Ania chodzi nakręcona już od Świąt. Wymyśliła konwencję, robi zakupy, zbiera pieniądze. Ja nie mam siły ani głowy do tego, żeby wymyślić strój albo podjąć temat imprezy. Odwiedza mnie Cyna i stwierdza, że głowa boli mnie pewnie przez nerwy, tak też mówi Ani.

W nocy poprzedzającej ostatnią noc w roku mój ból głowy osiąga apogeum. Rano rodzice jadą do dziadka i stamtąd dzwonią do pani neurolog, która leczy dziadka. Pani doktor ma dyżur w szpitalu i mówi rodzicom, że może mnie przyjąć na izbę przyjęć bez skierowania. Zatem jedziemy. Głowa przestaje mnie boleć, nie myślę o tym, co mi może być, bo w tym momencie jedyne co odczuwam to radość z faktu, że nie boli. W szpitalu pani doktor robi standardowy wywiad i badanie. Pyta o świąd w okolicach intymnych, więc mówię, że nie swędzi i myślę: "Nie, nie mam ani kiły, ani rzeżączki". Bada odruchy bezwarunkowe, podaje mi kroplówkę, dożylne leki przeciwbólowe i zostawia na izbie, obok naćpanego faceta, który stwarza problemy i zostaje przywiązany do łóżka z obawy, żeby nie roztrzaskał sobie głowy o kaloryfer lub nie skrzywdził personelu. Po kroplówce pani doktor wysyła mnie na tomografię głowy. Nie wygląda to wcale jak w serialu o doktorze Hausie. Sala wieje komuną, a maszyna, która za chwilę mnie wciągnie dziwnie buczy. Na szczęście w środku jest solidny nawiew, bo inaczej pewnie bym tam zemdlała. Następnie godzinę czekamy na wynik. Postanawiam poinformować wszystkich, gdzie jestem i jak się czuję. Myślę, że dobrym określeniem mojego stanu jest stwierdzenie, że czuję się, jakby przejechał przeze mnie czołg. Jestem zmęczona, niewyspana i chyba zaczyna mnie boleć każda część ciała. Boję się zadzwonić do Ani, więc dzwonię do Cyny: "Jestem w szpitalu, robią mi badania, pewnie za niedługo wyjdę, ale nie jestem w stanie jechać na Sylwestra, jedźcie beze mnie". Po chwili Cyna oddzwania i mówi, że podjęli decyzję, że zostaną ze mną, bo nie chcą, żebym była sama w Sylwestra. Ania nie może tego zrozumieć, obraża się na nas, a tydzień później słyszę od niej, że sabotowałam jej Sylwestra. Tak bardzo nie chciałam przyjść, bo były tam same pary (sic!), że aż mnie głowa od tego rozbolała. Po godzinie chodzenia po korytarzu dostaję wynik – pod względem neurologicznym wszystko OK. W związku z tym jedynym wyjaśnieniem jest… migrena. Dostaję receptę na tabletki na migrenę i polecenie kontaktu telefonicznego po tygodniu ich zażywania.

Sylwester spędzam z Cyną, Adrianem, bratem i rodzicami. Gramy w „Kolejkę”. O północy wznosimy toasty – oby nowy rok był lepszy dla naszej rodziny niż poprzedni, w którym zachorował dziadek, w którym chorowałam ja. Wszyscy wierzymy, że nastanie nowe, lepsze jutro. Kolejna ułuda.

Po Sylwestrze Ania dalej obrażona, więc inicjujemy z Cyną spotkanie, mówimy swoje racje i nic – ona się nastawiła na imprezę, a mnie jak zawsze coś dolega, gdy jest jakaś impreza. I tak przez jakąś godzinę. W końcu odpuszczamy, bo nie ma sensu. Natomiast rodzina się cieszy, że zakończyło się na migrenie, bo wszyscy podejrzewali zapalenie opon mózgowych, choć nikt tego głośno nie powiedział. Mój drugi dziadek śmieje się, że mam chorobę arystokracji, a ja zaczynam się obawiać, że teraz ta głowa będzie mnie co jakiś czas boleć i znów będę przeżywać ten koszmar.

czwartek, 25 kwietnia 2013

Dzień dobry!

Witajcie, witam? Tak chyba się zaczyna pisanie bloga. Nie wiem, nigdy nie pisałam. Dlaczego? Na pewno nie dlatego, że nie lubię pisać, bo lubię. Czytać też lubię, w tym blogi czytać lubię. Więc dlaczego? Chyba dlatego, że wcześniej nie miałam wystarczającej motywacji do pisania. Teraz mam motywację i od jakiegoś już czasu zabieram się do tego, żeby stworzyć internetowy zapis kłębiących się w mojej głowie myśli. Brzmi ekshibicjonistyczne? Być może, ale jeżeli ich uwolnienie ma mi przynieść ulgę, trudno - biorę to "na klatę" i jestem ekshibicjonistką.

Skąd ta motywacja i dlaczego skopana przez życie? No właśnie. Życie mnie skopało, pokazało swoją ciemną stronę, ale wyciągnęłam drewniany mieczyk i podejmuję walkę. Często nierówną, prawie zawsze trudną, ale na pewno nie bezcelową. Poza mieczykiem w mojej walce towarzyszą mi liczni pomocnicy, czyli przyjaciele, członkowie rodziny, a nawet nieznajomi, którzy mijając mnie na ulicy zwyczajnie się uśmiechną. Dziękuję wszystkim moim pomocnikom, bo bez nich byłoby mi znacznie trudniej.

Ale do rzeczy... Skopana przez życie, bo? Bo 16 stycznia 2012 roku podarowano mi kompana, z którym mam spędzić resztę życia. Kompanem tym jest dwujamowy stymulator serca, czyli prościej mówiąc - rozrusznik serca, którego elektrody mam w przedsionku i komorze serca. Miałam wówczas 27 lat i tego dnia legły w gruzach niektóre z moich marzeń. Legły w gruzach, gdyż - wbrew słowom lekarzy - rozrusznik ogranicza. Mając go w sobie nie mogę się już wspinać, choć marzyłam o kursie wspinaczkowym i o wyjazdach w wysokie góry. Obecnie marzenia te odłożyłam na później i wierzę w to, że jeszcze je zrealizuję. Przez rok uczyłam się żyć z rozrusznikiem, aż w końcu go zaakceptowałam. Wtedy też wydawało mi się, że to koniec moich problemów. Tak, mam blok przedsionkowo-komorowy III stopnia, który sprawia, że samodzielnie moje serce uderza zaledwie 37 razy na minutę. Tak, mam rozrusznik, dzięki któremu żyję. Ale nie, nie jestem na nic więcej chora. Ot zwyczajnie uszkodzone serce, zaburzenia jego rytmu.

W listopadzie 2012 roku zmieniłam lekarza, co ma kluczowe znaczenie w dalszej części mojej historii. Podczas wizyty nowa pani kardiolog zadała jedno krótkie pytanie, którego poprzedni medycy nigdy nie postawili. "Czy przypomina sobie Pani, żeby kiedykolwiek ukąsił Panią kleszcz? Bo zaburzenia rytmu mogą być spowodowane przez boreliozę". Idąc tym tropem i przy ogromnym zbiegu okoliczności udało mi się potwierdzić diagnozę. Tak, jednak jestem na coś więcej chora. Tak, jest to borelioza. Co więcej, mam dwie choroby, a tą drugą jest bartonelloza.

Moje choroby spowodowane są przez dwie bakterie, które przenoszą kleszcze - borrelię i bartonellę. Prawdopodobnie to bartonella uszkodziła moje serce. Co gorsza, mam je już stosunkowo długo i z tego względu zdążyły już sporo namieszać.

Od marca leczę swoje panie B., a moje leczenie potrwa co najmniej rok. Na szczęście po wielu miesiącach prób i błędów jestem w dobrych rękach i w pełni ufam moim lekarkom (lekarce od kleszczy i lekarce od serca). Nie zmienia to jednak faktu, że wciąż potrzebuję swój drewniany mieczyk. Teraz nawet bardziej niż wówczas, gdy walczyłam tylko z blokiem serca i oswajałam rozrusznik. Leczenie, którego się podjęłam nie jest łatwe. Zmusiło mnie do zmian w nawykach żywieniowych, począwszy od diety, skończywszy na dokładnych godzinach posiłków. Zmusiło mnie również do połykania około 16-18 różnych tabletek dziennie. Niemniej jednak nie to stanowi największy problem. Największym problemem jest bowiem moje samopoczucie, na które wpływa odczuwanie fizycznego i psychicznego bólu - mniej lub bardziej intensywnie każdego dnia walki z paniami B.

Zatem Skopana przez życie to skopana przez choroby odkleszczowe, a motywacja z zupełnie prywatnej zaczyna również nabierać publicznego charakteru - im więcej osób będzie miało świadomość, na czym polega walka z paniami B., tym mniej kolejnych skopanych przez życie w przyszłości. Przynajmniej taką mam nadzieję...